Wieczory zaczynają się coraz szybciej, na dworze ciemno, zimno i źle a oświetlenie na naszym placu jest, ale nie powala... W tygodniu jestem więc zmuszona ogarniać konie szybko i skutecznie, odpada więc opcja wsiadania na oba mutanty jednego dnia.
Pozostaje więc "nudne i żmudne" lonżowanie rumaków. Tu jednak pojawia się problem, bo oba Mutanty mają w stosunku do lonży swoje "ale".
Zacznijmy od Nette, która to w momencie podpięcia lonży i doczłapania na plac na około 20 min traci połączenie mózgu z kończynami... Zaczyna się niewinnie - od braku opcji stępa, którą zazwyczaj zwalamy na ogólny podwyższony poziom energii u konisia, bo przecież nie chodził dwa dni, jest niewybiegany, młody, ma prawo, niech się biedaczysko wybiega i rozgrzeje w lekkim kłusie.
Niestety kłus w jej wydaniu jest chodem zbliżonym do panicznej ucieczki pijanego wielbłąda po śliskiej kostce brukowej... Całe ciało odgięte na zewnątrz, sztywny kręgosłup blokujący jakiekolwiek objawy elastyczności kończyn i nieregularne walenie kopytami o podłoże. Dodatkowo absolutne zero patrzenia pod nogi, przez co jakiekolwiek cavaletti, drągi czy choćby nierówności terenu powodują automatycznie figury baletowe z wysokim ryzykiem kontuzji...
Przy próbie zwolnienia chodu lub choćby zwrócenia uwagi konia na lonżującego otrzymujemy natychmiastową reakcję: albo jest to szybka zmiana kierunku i kontynuowanie popitalania w drugą stronę, albo bunt, galop, próba wyrwania się z lonży i jeszcze więcej panicznej bieganiny.
Próbowałam chyba wszystkiego:
Przeczekania - koń biegał wokół do całkowitego spocenia i spienienia, zaczynał dyszeć i po prostu się spalał.
Metody małych kółek - koń próbował galopować usztywniony, przez co jeszcze bardziej się nakręcał, ślizgał i tracił równowagę, więc w akcie desperacji próbował wyszarpywać - w efekcie ona miała poobcierany ryj od kantara a ja poobcierane ręce od lonży...
Stawiania na zadania i przeszkody - zamiast skupić się i zwolnić, ona po prostu przebiegała przez wszystko demolując sprzęt, rozwalając nogi albo wywalając się na to...
Korygowania impulsem lonży - koń spalał się jeszcze szybciej próbując uciekać w bliżej nieokreślonym kierunku - efekt jak przy małych kółkach.
W końcu stwierdziłam że to wszystko nie ma sensu. Po lonży ja schodzę wściekła i mokra, ona wściekła i mokra, a robota nie zrobiona. Dodatkowo cierpi na tym nasza relacja, bo ona nie kuma o co mi chodzi, a ja nie wiem jak zdobyć cień jej skupienia i uwagi.
Jako że największym problemem jest odwrotne odgięcie podczas pracy, postanowiłam wspomóc się wypięciem i nie szarpać z kobyłą. Przypięłam jeden wypinacz, ustawiony tak, aby uniemożliwiał wywalenie głowy na zewnątrz, bez wielkiej ambicji wyginania konia w banana... i cud! Zupełnie inny koń. Jakby się coś w mózgu odblokowało.
Nagle kobyła słucha, zwolniła, nawet jako tako na zmiany chodów reaguje... Dodatkowo odblokowała grzbiet, zaczęła aktywniej iść zadem, uważniej nogi stawiać. Mechaniczne przestawienie szyi na prostą postawę skutkuje u tej pani oszałamiającą poprawą. Dla mnie bomba, dla niej chyba też, bo schodzi po pracy bardziej wyluzowana i dużo spokojniejsza.
Oczywiście nie wpinam od razu, dbam o momenty pełnego luzu między ćwiczeniami dając chwilę stępa w ręku, rozgrzewam bez wypięcia...
Jednak okoliczni jeźdźcy naturalni nadal rzucają w moją stronę hasła - torturuje biednego konia... im więcej sprzętu tym mniej talentu, biedna kobyła spętana jak baleron....
No cóż, dla mojego i Nette dobra jakoś musimy się chyba pogodzić z tymi torturami na lonży.
*fotki z lata, autor: Ewa Marynowska