poniedziałek, 13 listopada 2017

Moje pierwsze siodło ujeżdżeniowe...

Kupiłam siodło.

Większość zwykłych zjadaczy chleba powie - no i? Masz już dwa, po kij ci trzecie?

No ale jedno siodło mam westowe, dla Trevora, no i nie nadaje się do treningów, bo mi fendery blokują się na ringach od popręgu i mechanicznie przesuwają nogi do przodu, wymuszając dosiad fotelowy... No a drugie siodło, choć kocham je miłością wielką, to ma już prawie 20 lat, rozmiar 16,5 i moja zacna dupa się w nie mało mieści... Dodatkowo jest to siodło o profilu skokowym, więc ciężko usadzić się ujeżdżeniowo. Sklepało się trochę z tyłu, przesadza, tracę w nim równowagę i macham gicami.

Także kupiłam siodło...

Następnie wsiadłam w nowym siodle na nie-mojego nowego konia, wraz z moją (pożyczoną od N.) trenerką.

W efekcie uzmysłowiłam sobie, że siedzę na koniu ujeżdżeniowym, w siodle ujeżdżeniowym i właśnie odbywam trening z ujeżdżeniowym trenerem...

Szok i niedowierzanie. Jak to? Ja? Pingwin?

Jak żyć?


W celu zademonstrowania mojej ewolucji jeździeckiej, wrzucę zdjęcie datowane węglem na 2005 rok...