piątek, 31 marca 2017

Czy konie lubią pracować?

Siedzę w świecie jeździeckim już dość długo, będzie ze 25 lat, bo zaczęłam jako mały kajtek. Nie wszystko wtedy rozumiałam, ale nasiąkałam atmosferą, uczyłam się żargonu i przejmowałam nawyki starszych i bardziej doświadczonych jeźdźców.

Bardzo często słyszałam stwierdzenia: ten mój koń to lubi skakać, a mój to woli pracę na lonży, a mój to uwielbia wprost ćwiczyć lotne zmiany nogi w galopie... Na początku, będąc dzieciakiem, na prawdę wierzyłam, że moje kochane rumaki czerpią z jazdy konnej taką samą frajdę jak ja. Cóż bowiem może być ciekawszego do roboty niż dreptanie z małym dwunogiem obijającym się po grzbiecie w 35 stopniowym upale przez godzinę po zakurzonym placu? Tak z perspektywy czasu to nasuwa mi się myśl, że koniowate to jednak są anielsko cierpliwe...

W każdym razie wielu jeźdźców powtarzało, że ich konie to lubią to czy tamto.

Potem podrosłam, trochę lepiej poznałam konie i świat z ich perspektywy. Odkryłam, że plecenie warkoczyków i przymusowe kokardki w ogonku to jednak nie jest szczyt marzeń kochanego Witolda, kuca szetlandzkiego, pardon, Ogiera, którym się kiedyś z przyjaciółką zajmowałyśmy.

Dziś wiem, że największą przyjemnością dla mojego rumaka jest jedzenie. Czasem można dać w długą po łące i walnąć kilka baranów, ale generalnie życie składa się z żarcia, przerwy na skubanie trawy, przeżuwania siana a potem rozglądania się za jedzeniem. Do przyjemności w kategoriach mojego konia można jeszcze zaliczyć: taplanie się w błocie, spanie na walenia na padoku i może czasem, ale to od święta, jakieś czochranko ze swoim człowiekiem.

Wszelka praca w ludzkim rozumieniu jest rumakowi zbędna i dzieli się na kategorie tej bardziej i mniej upierdliwej. Uczenie się sztuczek przy asyście marchewek jest mniej upierdliwe, tak samo jak spacer po lesie. Ćwiczenia na ujeżdżalni i lonża na wypięciu to już kategoria druga, bardziej męcząca i nużąca.

Czy więc konie lubią pracować? Ostatnio myślałam, że nie, że nam się tylko tak wydaje, bo mylimy chęć do pracy z próbą zrealizowania naturalnych instynktów ruchu i poszukiwania pożywienia. Widzimy konia, który rwie się do kłusa na placu i uważamy, że garnie się do roboty, a jego po prostu ten owies w dupę gryzie, którym go właściciel notorycznie przekarmia...

Wczoraj pojechałam do mutantów, nie było mnie prawie tydzień, więc stwierdziłam, że czas najwyższy ruszyć ich zady, bo stare i chore, więc pewnie opoje zastoinowe, zgniłe kopyta, filc na sierści i oesusmaria.

Odskrobałam pobieżnie Trevora i puściłam na plac, tak luzem, nawet bez kantara. Stanęłam na środku i czekam na rozwój sytuacji (normalnie powinna być jedna długa z baranami okraszonymi pierdnięciem, a potem obwąchiwanie kup, tarzanko, poszukiwanie jakiś rachitycznych pozostałości po trawie pod płotem).

Trochę się zdziwiłam, bo mój jakże ukochany rumak grzecznie i systematycznie okrążał mnie kłusem i galopem przez następne 40 minut, zmieniając płynnie kierunki i chody, odpowiadając na prośby zmiany tempa i żywo reagując na wszelkie sugestie z mojej strony. Nawet popracował naturalnie grzbietem i zadem, bez wypięć, linek i ciągłego motywowania...

Najbardziej się jednak zdziwiłam, kiedy sam z siebie, z czystej i nieprzymuszonej woli zaczął kłusować przez cavaletti zostawione na placu przez poprzednią lonżującą. Raz, myślę sobie, nie trafił w ścieżkę między przeszkodami a płotem... ale nie, on tak po kilka razy na każdą nóżkę.

I jak tu tego gamonia nie kochać?

Czy to oznacza, że mój koń jest pracoholikiem? Czy był już tak znudzony stajenną rutyną, że postanowił sam sobie wymyślić zajęcie? Czy chciał mi sprawić przyjemność i wydębić jakąś marchewkę?

Pierwszy powód odpada, to leń patentowany. Drugi- nie sądzę, w tym tygodniu doszedł mu na padok nowy kumpel, więc raczej wrażeń mu nie brakuje. Trzecia przyczyna - to oznaczało by, że koń posiada naiwne teorie umysłu, co w ramach psychologii poznawczej stawia go na poziomie intelektualnym 5 letniego dziecka i daje umiejętność wglądu w stan posiadanej wiedzy, preferencje i osobowość drugiej istoty. Oznaczało by to, że mój koń nie dość że mnie rozpoznaje na tle innych osób, to jeszcze jest w stanie wymyślić, co sprawi mi przyjemność i tą wiedzę wykorzystać. Oznacza to również, że potrafi na podstawie przypuszczeń co do mojej wiedzy opracować skuteczną strategię okłamywania mnie, o co podejrzewałam go już dawno...

Nie wiem która wersja jest prawdziwa... Jest jeszcze czwarte wytłumaczenie, że to zupełny przypadek, ale jak to mawia Gibbs z NCIS - nie ma czegoś takiego jak zbieg okoliczności, szczególnie jeśli powtarza się kilka razy ;)

Także mam genialnego konia... Albo jestem genialnym zaklinaczem, i robię coś nieświadomie. W obu przypadkach nie mam nic przeciwko.






poniedziałek, 20 marca 2017

Mój kumpel Trevor

Pierwszy koń na zmarnowanie... Ale ten mój jest pięknie zmarnowany.

Wiele nadziei pokładałam w tym zwierzaku w chwili gdy połączyła nas ekonomiczna więź właściciela i konia. Wydawało mi się, że dam radę go jakoś ogarnąć, wyplenić złe nawyki, czegoś nauczyć i "przerobić" na wierzchowca do małego sportu.

Częściowo się to udało, Trevor przewiózł mnie przez Brązową i Srebrną odznakę PZJ, zaliczył też ze mną egzamin instruktorski pod okiem surowego Trenera Próchniewicza. Udało nam się pojechać kilka podwórkowych zawodów ujeżdżeniowych, jakichś tam pony gamesów i innych dziwnych wyczynów z kategorii "zrób idiotę z siebie i konia i pokłusuj między kolorowymi pachołkami". 

Jako młoda dziewczyna snułam plany dotyczące treningów i kariery jeźdźca, wymyślałam coraz to nowe patenty, które miały okiełznać tendencję mojego rumaka do uciekania dzikim galopem z pod mojego dupska. Czy coś z tego się udało? No nie wiem... Śmiem wątpić.

Teraz on ma ćwiarę* na karku, ja jestem po trzydziestce. On ma zwyrodnienia stawów i dużo gorszą niż kiedyś wydolność krążeniowo - oddechową, ja mam za to lekką nadwagę i rozwalone na amen kolana. Oboje możemy sobie pomarzyć o zawodach, chyba że akurat gdzieś w okolicy będzie liga paraolimpijska. Pomimo tego, że duet z nas zdrowotnie marny a nasza forma chwilowo nie powala, czuję się ostatnio w temacie mojego jeździectwa spełniona.

Odkryłam, że mój koń jest moim najlepszym kumplem, i mam wrażenie, że ja jestem przez niego traktowana podobnie. Przyjeżdżam do stajni bez planu treningowego, bez oczekiwań i normy do wypracowania. Nie mam mu za złe, jak tego dnia akurat mu się gorzej porusza i nie możemy pojechać w teren. Czasem wsiadam, czasem idziemy gdzieś razem, a sa dni kiedy po prostu siedzimy w boksie i patrzymy sobie głęboko w oczu.





Co się zmieniło? Mój koń otworzył się na mnie, uznał mnie za partnera i członka stada. A ja przestałam traktować go z góry i myśleć w kategoriach: trzeba to, musimy tamto, bez owego ani rusz...

My już nic nie musimy, my sobie po prostu jesteśmy i cieszymy się wspólnymi chwilami. Jak się da z siodła, to super. Jak się nie da, też super.

Do przemyśleń nad naszą relacją skłoniły mnie wpisy znajomej, która posiada równolatkę Trevora. Ostatnio kobyła zaniemogła i prawdopodobnie czeka ją odstawienie od regularnych jazd. To samo przytrafiło się innej znajomej klaczy- Cytadeli i jej właścicielce. U mnie sytuacja wyglądała podobnie zeszłym latem, kiedy Trevor był w kiepskiej kondycji i nie domagał mu grzbiet, też przeszło mi przez myśl, że już na nim nie pojeżdżę.

O ile dla moich znajomych emerytura ich wierzchowców była pewnego rodzaju tragedią (odgrażanie się, że to koniec z jeździectwem, kompulsywne szukanie nowego konia, załamywanie się, że już nigdy na konia nie wsiądą), dla mnie było to naturalną koleją rzeczy, przejściem na inny etap relacji z Trevorem. Nieuchronna ewolucja naszego związku. Inna faza, wcale nie gorsza.

Bo problem ze mną i z moim koniem polega na tym, że ja chyba nie przepadam jakoś strasznie za jeżdżeniem na nim. Oczywiście, fajnie jest poczuć tą wyścigowa maszynę pod tyłkiem, nawet jeśli jest już trochę przyprószona siwizną i troszkę wolniejsza, ale to tylko dodatek. Jazda nie jest dla mnie priorytetem, dla mnie najważniejszy jest Trevor, jako istota, "osoba", mój kumpel. 

Nie przerzucam na niego macierzyńskiego instynktu, nie zastępuje mi on faceta (bo na szczęście mam wspaniałego mężczyznę), nie jest zapchaj dziurą dla jakiejś wielkiej traumy w moim życiu emocjonalnym ani środkiem zastępczym do zaspokajania moich potrzeb. On jest po prostu Koniem, moim kumplem. Uwielbiam go za to jaki jest, a nie za to co mogę na nim robić. Pytam go zawsze: Hej stary, co dziś zbroimy razem? Zamiast wymyślać jaki trening mu tu dziś zaaplikować.

Strasznie żałuje, że takie podejście i taka głębia tej naszej relacji nadeszła dopiero teraz, ale najwidoczniej byłam za młoda i za głupia, żeby w pełni dostrzec przyjaciela w moim koniu. Nigdy nie traktowałam go jak przysłowiowy rower, jednak patrzyłam na naszą przyszłość przez pryzmat tego, co Ja chce, a nie co Razem możemy osiągnąć.
Trochę jak rodzic, który ciąga swoje dziecko po lekcjach pianina, bo podświadomie chciałby wychować go na swój własny ideał. A tu warto się zatrzymać, poczekać i popatrzeć, gdzie ta druga istota drepcze sama z siebie. 

Takie oto przemyślenia przed weekendem... A w weekend do stajni. W planach był teren, ale śnieg z deszczem  w prognozie więc chyba posiedzimy w boksie i pogapimy się w YouTuba :D

*ćwiara - od ćwiartka - w żargonie więziennym 25 lat wyroku

czwartek, 9 marca 2017

Cukiereczek, czyli jak upupić konia

Trochę Gombrowiczem zaleciało, ale tak jakoś pasowało idealnie...

Po świecie krążą historie o zwariowanych starych pannach, żyjących z kilkudziesięcioma kotami, o kobitkach, które z tych czy innych powodów mają psa zamiast dziecka (np. moja znajoma Komórka Macierzysta, która swojego kundelka nie karci za szczekanie pod cudzym oknem, bo to hamuje rozwój jego osobowości...). Moim zdaniem powinna zostać jeszcze stworzona kategoria amazonek, które upupiają swoje konie.

Upupianie koni ma wiele twarzy, zawsze jednak wiąże się z ich uczłowieczeniem, udziecinnieniem i przeświadczeniem właściciela, że jego zwierze jest totalnie specjalnej troski, i tylko on, jego umiłowany właściciel, może zapewnić mu godne warunki życia... No i tylko właściciel wie, czego mu trzeba, najczęściej wie lepiej niż każdy inny, łącznie z wetem i kowalem. Jak wiadomo, w takim przypadkach jeśli zdanie weta nie zgadza się z diagnozą właściciela, należy zmienić weta...

No i mamy przypadki przypadki przeróżne, kolorowe i podłużne. Na szczęście proceder ten oprócz otyłości i totalnego rozpuszczenia kopytnych nie powoduje u nich większych szkód na ciele i umyśle.

Częste przypadki ludzi, którzy odstawiają swoje konie od jakiejkolwiek pracy, bo uważają, że koń już się w życiu napracował (szczególnie całkiem zdrowy i znudzony ciągłym żuciem siana na padoku wałach lat 18, którego aż trzęsie na myśl o spacerze gdziekolwiek poza ogrodzenie), jest po strasznie-niewyobrażalnie-ciężkiej kontuzji i teraz już może tylko odpoczywać do końca swoich dni albo doznał już w życiu tyle złego, że teraz ma prawo do szczęścia...

No właśnie, ale czy konie, których świat ogranicza się do codziennej rutyny : żarcie - padok - boks - żarcie jest na pewno szczęśliwy? A co z dostarczaniem mu bodźców? Co z utrzymywaniem go w dobrej kondycji poprzez zrównoważony trening? Czy na prawdę te 100 metrów między boksem a bramką pastwiska wystarczy na pobudzenie wszystkich układów potrzebnych do życia? Czy może przez to nasze kochanie ich za sam fakt istnienia doprowadzamy do coraz większych schorzeń cywilizacyjnych naszych podopiecznych?

Otyłość, sztywność stawów, problemy z kręgosłupem, brak wydolności oddechowej i krążeniowej, wreszcie marazm, nuda, demencja i depresja. Brzmi jak zestaw 60 latka po karierze za biurkiem a tyczy się niestety naszych prywatnych koni.

Do tego jeszcze totalny brak odporności na zmienność otoczenia, ani fizycznej, ani psychicznej. A to skutek wylizywania przez właściciela boksu do czysta, derkowania co trzy minuty, bo kapuśniaczek pada i dawania suplementów na zaś, bo a nuż widelec coś się mu stanie.

No i ruszanie takich koni... najczęściej człaping na lonży w kantarze przez 20 minut, z czego połowa czasu mija na dogadaniu się w którą stronę biegamy... Bez galopu oczywiście, bo jeszcze się zmęczy!

No i to cudowne podejście: jak kiedyś był chory, to ja mu obiecałam, że on się już więcej nie zmęczy w życiu... dlatego jeżdżę na luźnej wodzy do lasu, daje mu łazić jak chce i paść się na podciągniętym popręgu, potem się płoszyć i popierdalać na oślep po dziurach.... na pewno sobie nic nie zrobi, bo przecież sam wybiera ścieżkę, ja go nie przymuszam. Potem ruszam kłusem, ale muszę wisieć na ryju całą sobą, bo z mojego rumaka aż kipi energia i cieknie uszami... ale nie pojadę galopem, bo się wtedy spoci, a on się nie może spocić, bo ja mu obiecałam...

No kurde absurd. Koń najpierw się wlecze nie angażując zadu, więc cały ciężar szacownej amazonki wali mu po kręgosłupie. Rozgrzewki w zasadzie nie ma, bo co to za rozciągnięcie i praca, jak konisko lezie ogarnięte niczym osiedlowy pijak po pierwsze poranne piwo, potykając się o wszystko i wlekąc kopytami po ziemi. Potem rusza kłusem, cały spięty jak scyzoryk, walcząc z kontaktem i wywalając swojego jeźdźca w kosmos. Nawet nie chcę sobie wyobrażać co się wtedy dzieje z jego plecami...

Ale jak wiadomo, cukiereczek nie może się zmęczyć, bo taką ma wieczystą umowę z właścicielką...

Ja za to męczę swoje konie makabrycznie, bo lonżuje je bezlitośnie na różnych szatańskich wypięciach i doprowadzam do spienienia na szyi i klacie... Bez cienia współczucia każę im kicać przez cavaletti, siodłam i jeżdżę do lasu wymagając skupienia i podporządkowania. Nie pozwalam również na swobodne zachowanie konia, karcąc za gryzienie, kopanie, wyrywanie się, dreptanie w miejscu i inne naturalne odruchy biednego stłamszonego zwierzęcia. Dodatkowo narażam je na stres przedstawiając im inne gatunki zwierząt, ciągając po nieznanych terenach, zakładając dziwne przedmioty na głowy i generalnie narażając na straszny stres...

Przez takie straszne podejście mój 25 letni wałach bez problemu rusza ze mną na 30 kilometrowy rajd, startuje w podwórkowych zawodach i cieszy się całkiem dobrym zdrowiem. Natomiast kobyła "z której nic już na pewno nie będzie, bo ona się zabije o własne nogi" właśnie zaczęła samodzielnie zmieniać nogi w galopie, przestała się potykać i jest w trakcie zabudowywania swojego szkieletu mięśniami.

Jestem zła, nie kocham swoich koni. Katuje je i męczę.... Ciekawe tylko, czyje konie są w ogólnym rozrachunku szczęśliwsze...

Biedny i zmaltretowany po treningu Trevor...

czwartek, 2 marca 2017

"Skończyła Ci się ta kasza gryczana dla konia..." - absurdy jeździectwa cz.2

Dawno, dawno temu, gdy staliśmy z Trevorem w odległej stajni, zadzwonił do mnie telefon.
Z przerażeniem stwierdziłam, że to stajenny, a jak wiadomo, jak dzwoni stajenny, to coś zazwyczaj jest nie tak. No i już w myślach wyliczam: kolka? złamana noga? pokopał się? rozwalił drzwi i ma rozchlastaną klatę? 

Odzywa się w telefonie głos: - Ej, skończyła Ci się ta kasza gryczana, co ją mamy dawać Trevorowi...
Ulga, nic mu się nie stało. Ale jaka u licha kasza gryczana? Przecież ja nie karmię konia kaszą...
Dopiero po chwili wpadłam na to, że stajennemu chodzi o wysłodki buraczane, które faktycznie po namoczeniu wyglądają trochę jak rozgotowana kasza gryczana...

Ostatnio na rynku jeździeckim pojawiła się moda na szkolenia z zakresu żywienia koni. Mamy więc warsztaty i wykłady z mega specjalistami z dziedziny dietetyki kopytnych, którzy za odpowiednią opłatą nam wyłuszczą, czym i jak mamy karmić naszego konia. Ja tam do tego podchodzę sceptycznie. Jak to powiedział starej daty trener na kursie instruktorskim a później potwierdził mój drugi mentor z dziedziny hodowli koni - trawa dobra na wszystko. A jak nie ma trawy to dopiero należy się zacząć martwić.

Wracając do szkoleń, sama nie byłam, ale mam trochę doświadczeń zebranych od tych, co byli. Uczestnikami zazwyczaj są młode, narwane panienki, które chcą być potem trenerami osobistymi swoich koni alla Chodakowska czy inna Lewandowska. No i się zaczyna:

1. Konie nie powinny jeść z ziemi, bo na ziemi jest brudno. Wszelkie żarcie powinno być podawane z siatek, żłobów lub innych specjalistycznych misek za habernaście milionów z tego czy innego sklepu. Oczywiście musimy pamiętać o bezpieczeństwie i wieszać siatki wystarczająco wysoko, by konik nie włożył w nie nogi...

Serio? A potem dziwimy się, że nasze kopytne mają odwrotny grzbiet i jelenią szyję... Tak na chłopski rozum - czy konie na stepach mają siatki na siano? A może inaczej to ujmę i bardziej obrazowo - jak wygląda szyja i grzbiet żyrafy, która żywi się listkami z drzew a nie trawą na ziemi? Czy na pewno chcemy, aby tak właśnie były zbudowane nasze konie? No i jeszcze jedno, z brudu jeszcze nikt nie umarł, a z głodu a i owszem. Jak koń raz na jakiś czas pochłonie trochę kurzu, to mu nic nie odpadnie. Po to ma obśliniony ryjek i flegmę w nosie, żeby to wszystko ładnie odfiltrować a potem parskając na powitanie, zainstalować cały ten syf na naszych świeżo upranych kurtkach albo umytych włosach. Natura już to dobrze przemyślała :)

2. Wszelkie pasze granulowane można podawać na sucho. Jako że wysłodki buraczane też są granulowane, to można je dawać na sucho, tak jak granulaty, witaminy i trawokulki....

Znacie mało humanitarny sposób na pozbycie się myszy z paszarni? Wystarczy rozsypać trochę wysłodków na podłodze. Myszy to wcinają, potem zaczyna je suszyć więc idą napić się wody... No i zjedzone wysłodki pod wpływem wody zaczynają zwiększać swoją objętość... czasem ponad 6-ciokrotnie. No i mysz nie jest w stanie się tak mocno rozciągnąć więc jej powłoki ulegają dezintegracji. 

To samo dzieje się z końmi, którego skarmimy suchymi wysłodkami. Tyle że koń nie pęka, a dostaje kolki i w cierpieniu umiera. Koniec pieśni. Wysłodki zawsze na mokro i zawsze moczone dłuższy czas. Wysłodki są tanie, są efektywne w tuczeniu koni, ale w nieodpowiednich rękach mogą być NIEBEZPIECZNE. Dlatego właśnie ja wolę trochę dopłacić i stosować trawokulki, które faktycznie można stosować na sucho, bo nie pęcznieją a jedynie się rozpadają. 

3. Koń musi jeść owies, bo inaczej będzie głodny i schudnie.
Na tej samej zasadzie dziecko powinno pić kawę, bo się nie dobudzi rano. I koniecznie żreć 4 500 kalorii dziennie, jak sportowiec albo żołnierz na froncie. Moim skromnym zdaniem konia dokarmiamy owsem w momencie, kiedy ma on wzmożone zapotrzebowanie na energię. W zimę, kiedy musi dogrzać ciałko, w czasie treningu albo pracy. Owies sam w sobie to zło. Owies to szybko uwalniana, bardzo duża dawka energii, która jeśli nie zostanie spalona przez machanie nogami, to uwalnia się przez durne pomysły. 
Za duża ilość owsa "grzeje" mózg konia i powoduje, że staje się on nadpobudliwy, drażliwy, złośliwy i nieprzewidywalny. Często taki stan jest mylony z posiadaniem przez wierzchowca energii do pracy. Tylko co to za praca, jeśli przed treningiem musimy konia przegonić na lonży przez 30 min, żeby w ogóle zbliżyć się do niego z siodłem? A podczas samej jazdy modlimy się o przetrwanie na końskim grzbiecie i z lękiem odbieramy każde skrzypnięcie bramki czy głośniejsze pierdnięcie innego konia, bo wszystko może wywołać nagły atak pierdolca u naszego rumaka.

Owies - tak, ale z głową. A cała miarka (ok. litr) owsa trzy razy dziennie dla konie niepracującego - zdecydowane nie. Konie niepracujące mogą spokojnie żyć bez owsa, jeśli zastąpimy je granulatem, jakimś muslie, jęczmieniem, kukurydzą, czymkolwiek innymi w sensowych proporcjach. Mogą też "towarzysko" dostawać garść lub 1/4 miarki na posiłek, co by im smutno nie było, że kumpel obok żre, a on nie. I nie mamy problemów z elektrycznością naszego rumaka, możemy więc spokojnie na niego wsiadać nie spisując każdorazowo własnego testamentu. On spokojniejszy, my spokojniejsi - wszyscy wygrywają na takim układzie.

Wspierając się na naszym przykładzie, idzie wiosna i temperatura rzadko spada poniżej zera. Z szalonej 1,5 miarki na dzień dla moich koni zejdę pewnie na 1 miarkę albo i 3/4 dopóki nie będę mogła na nie wsiadać przynajmniej 4 razy w tygodniu i sensownie trenować ( przez trening rozumiem teren 1,5 godziny z galopami, z którego koń wraca mocno wybiegany albo godzina na placu z ćwiczeniami w ustawieniu, na drogach, a nie potupanie 30 minut stępokłusem w kółko na luźnej wodzy).

A na koniec taki oto Trevor patrzący z politowaniem na niektórych ludziów...