Wiele nadziei pokładałam w tym zwierzaku w chwili gdy połączyła nas ekonomiczna więź właściciela i konia. Wydawało mi się, że dam radę go jakoś ogarnąć, wyplenić złe nawyki, czegoś nauczyć i "przerobić" na wierzchowca do małego sportu.
Częściowo się to udało, Trevor przewiózł mnie przez Brązową i Srebrną odznakę PZJ, zaliczył też ze mną egzamin instruktorski pod okiem surowego Trenera Próchniewicza. Udało nam się pojechać kilka podwórkowych zawodów ujeżdżeniowych, jakichś tam pony gamesów i innych dziwnych wyczynów z kategorii "zrób idiotę z siebie i konia i pokłusuj między kolorowymi pachołkami".
Jako młoda dziewczyna snułam plany dotyczące treningów i kariery jeźdźca, wymyślałam coraz to nowe patenty, które miały okiełznać tendencję mojego rumaka do uciekania dzikim galopem z pod mojego dupska. Czy coś z tego się udało? No nie wiem... Śmiem wątpić.
Teraz on ma ćwiarę* na karku, ja jestem po trzydziestce. On ma zwyrodnienia stawów i dużo gorszą niż kiedyś wydolność krążeniowo - oddechową, ja mam za to lekką nadwagę i rozwalone na amen kolana. Oboje możemy sobie pomarzyć o zawodach, chyba że akurat gdzieś w okolicy będzie liga paraolimpijska. Pomimo tego, że duet z nas zdrowotnie marny a nasza forma chwilowo nie powala, czuję się ostatnio w temacie mojego jeździectwa spełniona.
Odkryłam, że mój koń jest moim najlepszym kumplem, i mam wrażenie, że ja jestem przez niego traktowana podobnie. Przyjeżdżam do stajni bez planu treningowego, bez oczekiwań i normy do wypracowania. Nie mam mu za złe, jak tego dnia akurat mu się gorzej porusza i nie możemy pojechać w teren. Czasem wsiadam, czasem idziemy gdzieś razem, a sa dni kiedy po prostu siedzimy w boksie i patrzymy sobie głęboko w oczu.
Co się zmieniło? Mój koń otworzył się na mnie, uznał mnie za partnera i członka stada. A ja przestałam traktować go z góry i myśleć w kategoriach: trzeba to, musimy tamto, bez owego ani rusz...
My już nic nie musimy, my sobie po prostu jesteśmy i cieszymy się wspólnymi chwilami. Jak się da z siodła, to super. Jak się nie da, też super.
Do przemyśleń nad naszą relacją skłoniły mnie wpisy znajomej, która posiada równolatkę Trevora. Ostatnio kobyła zaniemogła i prawdopodobnie czeka ją odstawienie od regularnych jazd. To samo przytrafiło się innej znajomej klaczy- Cytadeli i jej właścicielce. U mnie sytuacja wyglądała podobnie zeszłym latem, kiedy Trevor był w kiepskiej kondycji i nie domagał mu grzbiet, też przeszło mi przez myśl, że już na nim nie pojeżdżę.
O ile dla moich znajomych emerytura ich wierzchowców była pewnego rodzaju tragedią (odgrażanie się, że to koniec z jeździectwem, kompulsywne szukanie nowego konia, załamywanie się, że już nigdy na konia nie wsiądą), dla mnie było to naturalną koleją rzeczy, przejściem na inny etap relacji z Trevorem. Nieuchronna ewolucja naszego związku. Inna faza, wcale nie gorsza.
Bo problem ze mną i z moim koniem polega na tym, że ja chyba nie przepadam jakoś strasznie za jeżdżeniem na nim. Oczywiście, fajnie jest poczuć tą wyścigowa maszynę pod tyłkiem, nawet jeśli jest już trochę przyprószona siwizną i troszkę wolniejsza, ale to tylko dodatek. Jazda nie jest dla mnie priorytetem, dla mnie najważniejszy jest Trevor, jako istota, "osoba", mój kumpel.
Nie przerzucam na niego macierzyńskiego instynktu, nie zastępuje mi on faceta (bo na szczęście mam wspaniałego mężczyznę), nie jest zapchaj dziurą dla jakiejś wielkiej traumy w moim życiu emocjonalnym ani środkiem zastępczym do zaspokajania moich potrzeb. On jest po prostu Koniem, moim kumplem. Uwielbiam go za to jaki jest, a nie za to co mogę na nim robić. Pytam go zawsze: Hej stary, co dziś zbroimy razem? Zamiast wymyślać jaki trening mu tu dziś zaaplikować.
Strasznie żałuje, że takie podejście i taka głębia tej naszej relacji nadeszła dopiero teraz, ale najwidoczniej byłam za młoda i za głupia, żeby w pełni dostrzec przyjaciela w moim koniu. Nigdy nie traktowałam go jak przysłowiowy rower, jednak patrzyłam na naszą przyszłość przez pryzmat tego, co Ja chce, a nie co Razem możemy osiągnąć.
Trochę jak rodzic, który ciąga swoje dziecko po lekcjach pianina, bo podświadomie chciałby wychować go na swój własny ideał. A tu warto się zatrzymać, poczekać i popatrzeć, gdzie ta druga istota drepcze sama z siebie.
Takie oto przemyślenia przed weekendem... A w weekend do stajni. W planach był teren, ale śnieg z deszczem w prognozie więc chyba posiedzimy w boksie i pogapimy się w YouTuba :D
*ćwiara - od ćwiartka - w żargonie więziennym 25 lat wyroku
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz