Włóczęga po lesie jedynie w towarzystwie swojego kopytnego przyjaciela jest moim zdaniem ukoronowaniem relacji koń - człowiek. To taka magiczna chwila, w której wielkie bydle, ważące często 10 razy więcej niż ty, które w naturze swojej od pokoleń ma zakodowane, by nie odchodzić od stada i reagować ucieczką na każdy szelest oddaje się w twoje ręce. A ty, wbrew pozorom istota krucha i pozbawiona pancerza, oddajesz swoje życie w jego... kopyta?
Jadąc w grupie koń rozprasza się, gadając po swojemu z własnymi kumplami, jeźdźcy (szczególnie kobitki) plotkują, a tempo i trasa jest wynikiem kompromisu między chęciami, predyspozycjami i poziomem wyszkolenia wszystkich uczestników. W grupie też jest przyjemnie, jednak samodzielny teren to coś zupełnie innego...
Wraz z Trevorem wiele lat pracowaliśmy nad obopólnym zaufaniem, by wreszcie dojść do miejsca w którym jesteśmy. Teraz możemy po prostu się osiodłać i ruszyć w świat, między parkany, ciesząc się swoim towarzystwem i okolicznościami przyrody. On nie ciągnie do stajni, nie rży przerażony, nie ponosi... Oczywiście zdarzają się wypadki losowe, jakiś motocykl w lesie czy luźno puszczony pies, który na chwilę podniesie nam ciśnienie, ale wszystko po chwili się uspokaja i atrakcje nie są pretekstem do pozbycia się mnie z siodła i wyrwania do stada.
Cieszymy się zwiedzając okolicę, zatrzymując na popasy i dając w gaz na sprawdzonych prostych. Czasem miewam głupie pomysły, jak na przykład przebrnięcie przez podmokłe łąki na przełaj, ale dopóki Trevor ma cierpliwość i uznaje, że nie są skrajnie niebezpieczne - dzielnie próbuje im sprostać. Ja odwdzięczam mu się luźną wodzą w galopie i przystankami na zielone.
Co nam dają takie wypady? Po pierwsze oboje wtedy luzujemy psychicznie. Wszystkie problemy mojego świata znikają, zostaje tylko jego czarna grzywa i dwoje uszu z obwódką. Paradoksalnie ufam mu bardziej w lesie, niż na placu, bo tu jesteśmy razem, oboje czerpiemy z tego radość i odpoczywamy od zgiełku.
Jeżdżąc w terenie mam wrażenie, że lepiej i bardziej zrozumiale ze sobą rozmawiamy - ja sugeruję mu aby zwolnił, bo korzenie - on, za drugim potknięciem, łapie o co mi chodzi i wykonuje. Na kolejnym zakręcie wystarczy delikatny sygnał i już wie, czemu tak a nie inaczej. Pomimo tego, że wygięcia i zmiany chodów na placu trenowane są nie z powodu mojego widzi misie, a dla jego zdrowia (wzmocnienie pleców, by się nie zapadał ze starości), ciężko mu wytłumaczyć dalekosiężne profity z wykonywania piętnastego zakrętu z przejściem kłus - stęp w połowie. W terenie jakoś naturalniej to wszystko wychodzi.
Takie włóczęgi wzmacniają też naszą relację, bo świat ogranicza się na jakiś czas do tandemu ja i on. Jak w reklamie jakiegoś samochodu - jedność jeźdźca z koniem. Prawie że mityczny centaur się wtedy z nas robi...
Ostatnio próbowałam pojechać na taką samotną wycieczkę z Kobyłką... Pomimo tego, że jest ona prostsza w obsłudze niż Terror, bo nie bryka, nie ponosi, uważnie słucha jeźdźca, oraz w terenach z innymi końmi jest chodzącym aniołem - skończyło się przymusowym zsiadaniem.
Relacja z Nette nie jest jeszcze na tyle mocna, aby mi dziewczyna zaufała, tak jak mój kacap. Starała się bardzo, wykonywała wszystkie polecenia i prośby, jednak czuć było niemal namacalnie jej strach przed samotną wyprawą. Sprawy nie ułatwiły spotkania z quadem i owczarkiem, które to próbowały nas zjeść. Oczywiście mogłabym ją przepchnąć przez tą wycieczkę na siłę i dopiąć swego, ale ani dla mnie to nie przyjemność, ani dla niej dobra nauka. Cóż, będzie trzeba pracować w ręku i zacząć od spacerów z ziemi... Zima i zamarznięty plac sprzyja takim aktywnościom.
piątek, 22 września 2017
poniedziałek, 11 września 2017
Jazda w terenie
Wszyscy jeźdźcy mają taki etap w życiu kiedy marzą o samotnych wędrówkach po leśnych ostępach w towarzystwie swojego rumaka. Zazwyczaj przychodzi to gdzieś w okolicy pierwszych samodzielnych galopów, kiedy to się uważa, że teraz to już tylko długa, równa łąka, zachodzące słońce i szum wiatru w uszach...
Potem każdy adept jeździectwa odkrywa mroczną naturę swojego kopytnego towarzysza - naturę zwierzęcia uciekającego. Okazuje się wtedy że byle listek i każdy mikro krzaczek może okazać się koniożerny i doprowadzić do spłoszenia, co zazwyczaj skutkuje baranami, galopadą w bliżej nieokreślonym kierunku oraz efektowną glebą, najlepiej w kępie pokrzyw lub świeżym błocie.
Część z koniarzy uznaje wtedy tereny za niebezpieczne, zarówno dla siebie jak i dla wierzchowców, bo można spaść, koń może w coś wleźć, spłoszony przegalopować po kamieniach, zerwać się albo podbić... w ekstremalnych przypadkach może wpaść pod samochód lub nie wyhamować przed jakimś budynkiem. Dodatkowo w terenie nie da się za bardzo trenować, a przynajmniej tak twierdzą domorosłe sport gwiazdy w ochrach na kołki.
No bo co to za trening, jak koń sobie po prostu drepcze?!? Bez wygięcia, bez naskakania na 120, bez lotnych zmian nogi, bez "zganaszowania"... toż to żadna praca taki spacer.
Ja mam na ten temat pogląd zgoła odmienny.
Zacznijmy od tego, że z koniem w terenie można pracować. Można robić wspaniałe jazdy kondycyjne, można wzmacniać mięśnie grzbietu jeżdżąc po górkach i dołkach. Co bardziej ambitni i umiejętni wykorzystują też tereny do pracy nad wygięciem i ustawieniem konia.
Przede wszystkim jednak tereny są niezbędne dla prawidłowego rozwoju konia i jego dobrostanu psychicznego. Bez wycieczki do pobliskiego lasu raz na jakiś czas życie naszego konia ogranicza się do kręcenia się w kółko po terenie stajni, na przestrzeni o promieniu maks. kilometra. Te same drzewa, psy, murki i budynki. Nic nowego, psychiczny marazm, poznawcza deprywacja i zero rozwoju. egzystencja wiejąca nudą, w której nie stawiamy przed koniem żadnych, ale to żadnych wyzwań intelektualnych. Nie musi kombinować jak stawiać kopyto, bo prowadzany jest po miękkim i równym. Nie ma potrzeby segregować bodźców na zagrażające i te bezpieczne, bo wszystko jest znane. Dodatkowo nie musi w sytuacji ekstremalnej wybrać, czy zaufać swojemu przewodnikowi, czy też zwalić go i ratować się ucieczką. Koń jest ciągle w stanie względnego komfortu i poczucia bezpieczeństwa a relacja z jego człowiekiem nie jest wystawiana na próbę.
W terenie jest zupełnie inaczej. Każdy zakręt niesie ze sobą ryzyko wyskoczenia jakiegoś monstrum, którego można się spłoszyć... Nierówne podłoże wymusza większą uwagę i skupienie przy stawianiu nóżek. Naturalne przeszkody takie jak krzaki, kłody czy kałuże, wymuszają intelektualną gimnastykę. Koń i jeździec zgrywają się ze sobą i wyczuwają się nawzajem, uczą się kiedy zmiana równowagi to sygnał, a kiedy próba uniknięcia wielkiej pajęczyny wiszącej na wysokości głowy człowieka.
Konie jeżdżące w teren są bardziej zrelaksowane. Nie zanudzają się na śmierć drepcząc ciągle w kółko po zamkniętym placu czy hali. Zdobywają doświadczenie, uczą się, że nie każdy nowy element w środowisku jest straszny. Są bardziej uważne, zastanowią się zanim ruszą dzikim galopem przed siebie, bo kilka razy skończyło się to niewygodnym rajdem po kamieniach i korzeniach. Są przez to odporniejsze psychicznie i bardziej przewidywalne. Praktykowanie krótkich popasów w czasie wędrówek tworzy w koniu przeświadczenie, że gdziekolwiek by się nie znalazł, jeśli jest ze swoim człowiekiem, jest bezpiecznie i przyjemnie. Same profity...
Czemu więc tereny są tak bardzo niedoceniane przez nasze sport-gwiazdy?
Potem każdy adept jeździectwa odkrywa mroczną naturę swojego kopytnego towarzysza - naturę zwierzęcia uciekającego. Okazuje się wtedy że byle listek i każdy mikro krzaczek może okazać się koniożerny i doprowadzić do spłoszenia, co zazwyczaj skutkuje baranami, galopadą w bliżej nieokreślonym kierunku oraz efektowną glebą, najlepiej w kępie pokrzyw lub świeżym błocie.
Część z koniarzy uznaje wtedy tereny za niebezpieczne, zarówno dla siebie jak i dla wierzchowców, bo można spaść, koń może w coś wleźć, spłoszony przegalopować po kamieniach, zerwać się albo podbić... w ekstremalnych przypadkach może wpaść pod samochód lub nie wyhamować przed jakimś budynkiem. Dodatkowo w terenie nie da się za bardzo trenować, a przynajmniej tak twierdzą domorosłe sport gwiazdy w ochrach na kołki.
No bo co to za trening, jak koń sobie po prostu drepcze?!? Bez wygięcia, bez naskakania na 120, bez lotnych zmian nogi, bez "zganaszowania"... toż to żadna praca taki spacer.
Ja mam na ten temat pogląd zgoła odmienny.
Zacznijmy od tego, że z koniem w terenie można pracować. Można robić wspaniałe jazdy kondycyjne, można wzmacniać mięśnie grzbietu jeżdżąc po górkach i dołkach. Co bardziej ambitni i umiejętni wykorzystują też tereny do pracy nad wygięciem i ustawieniem konia.
Przede wszystkim jednak tereny są niezbędne dla prawidłowego rozwoju konia i jego dobrostanu psychicznego. Bez wycieczki do pobliskiego lasu raz na jakiś czas życie naszego konia ogranicza się do kręcenia się w kółko po terenie stajni, na przestrzeni o promieniu maks. kilometra. Te same drzewa, psy, murki i budynki. Nic nowego, psychiczny marazm, poznawcza deprywacja i zero rozwoju. egzystencja wiejąca nudą, w której nie stawiamy przed koniem żadnych, ale to żadnych wyzwań intelektualnych. Nie musi kombinować jak stawiać kopyto, bo prowadzany jest po miękkim i równym. Nie ma potrzeby segregować bodźców na zagrażające i te bezpieczne, bo wszystko jest znane. Dodatkowo nie musi w sytuacji ekstremalnej wybrać, czy zaufać swojemu przewodnikowi, czy też zwalić go i ratować się ucieczką. Koń jest ciągle w stanie względnego komfortu i poczucia bezpieczeństwa a relacja z jego człowiekiem nie jest wystawiana na próbę.
W terenie jest zupełnie inaczej. Każdy zakręt niesie ze sobą ryzyko wyskoczenia jakiegoś monstrum, którego można się spłoszyć... Nierówne podłoże wymusza większą uwagę i skupienie przy stawianiu nóżek. Naturalne przeszkody takie jak krzaki, kłody czy kałuże, wymuszają intelektualną gimnastykę. Koń i jeździec zgrywają się ze sobą i wyczuwają się nawzajem, uczą się kiedy zmiana równowagi to sygnał, a kiedy próba uniknięcia wielkiej pajęczyny wiszącej na wysokości głowy człowieka.
Konie jeżdżące w teren są bardziej zrelaksowane. Nie zanudzają się na śmierć drepcząc ciągle w kółko po zamkniętym placu czy hali. Zdobywają doświadczenie, uczą się, że nie każdy nowy element w środowisku jest straszny. Są bardziej uważne, zastanowią się zanim ruszą dzikim galopem przed siebie, bo kilka razy skończyło się to niewygodnym rajdem po kamieniach i korzeniach. Są przez to odporniejsze psychicznie i bardziej przewidywalne. Praktykowanie krótkich popasów w czasie wędrówek tworzy w koniu przeświadczenie, że gdziekolwiek by się nie znalazł, jeśli jest ze swoim człowiekiem, jest bezpiecznie i przyjemnie. Same profity...
Czemu więc tereny są tak bardzo niedoceniane przez nasze sport-gwiazdy?
Subskrybuj:
Posty (Atom)