Dla mnie to szczególnie trudne zagadnienie, ponieważ mój rumak pierworodny kontaktu nie lubi. Nie jest tak, że od niego ucieka, ale generalnie jest cholernie wybredny na pysku i nie wybacza najdrobniejszej nawet pomyłki swojego jeźdźca. Jakoś tak też się w przeszłości zdarzyło, że najczęściej trafiałam na konie o bardzo delikatnych, żeby nie napisać że przewrażliwionych pyskach.
W związku z powyższym ja na kontakcie nie czuje się komfortowo. Nie umiem się psychicznie przełamać i złapać konia za wodze, co w niektórych przypadkach uniemożliwia mi prawidłowe poprowadzenie kopytnego (patrz Ruda Sport Maszyna). Najchętniej miałabym tego konia w przysłowiowych dwóch paluszkach z elastycznym naciskiem na wędzidło i reakcją na najmniejsze zmiany w prowadzeniu...ale tak nie zawsze się da.
Jeśli chodzi o Trevora, to radzę sobie na czance. To taki specyficzny typ kiełzna, który trochę obchodzi temat kontaktu, ale też nie do końca nadaje się do wszystkiego i dla wszystkich koni. W western riding konie mają za zadanie nie jako same się nieść, co oznacza że jeździec wodzą tylko koryguje ustawienie łba, a na wierzchowca spada odpowiedzialność za wykminienie jak się ustawić. Wodze w zasadzie wiszą przez 95% czasu, a sygnał stanowi lekkie ich uniesienie nad siodło. Tak też staramy się pracować z Trevorem - w terenie jadę w większości bez kontaktu z pyskiem, koń sam wie co ma zrobić. Tylko w sytuacji awaryjnego hamowania albo przy potrzebie zwolnienia używam lekko wodzy. Do zakrętów stosuje dosiad i wskazówkę wodzą na szyję, nie bezpośrednie działanie wędzidłem.
Ma to jednak swoje wady - Trevor lubi chodzić prosty jak deska. Cholernie zwrotna deska, ale jednak deska. Tego się na czance nie wypracuje, ale przyznam też że nie mam aspiracji poprawiania dziadka w ostatnich latach jego życia.
![]() |
W zasadzie jazda bez wodzy |
Na treningach z poprzednią trenerką wypracowałyśmy pewien kompromis dotyczący kontaktu, jednak tu weszły w pole widzenia moje obiekcje co do ciężkiej ręki. Zaczęły się próby ze skośnikiem, ciasno zapiętym nachrapnikiem i mocnym, stabilnym kontaktem, który miał w teorii zagwarantować kobyle dojście do równowagi. Ja dałam ciała, ja nie umiem i nie lubię. W założeniu kobyła miała sama wyjść do wędzidła od impulsu z zadu. Efekt był taki że wodze same wysuwały mi się z ręki, kobyła nadal była schowana tyle że popierdalała do przodu jak mały motorek. Jak próbowałam coś utrzymać, to mnie wyszarpywała z siodła albo zapierała się z odwrotną szyją i wywoziła mnie w bliżej nieokreślonym kierunku.
![]() |
Paniczny Łabędź |
Zaczęłam więc znów jeździć po swojemu. Może nie miałam pełnej kontroli nad torem lotu, ale przynajmniej było miło dla mnie i chyba dla kobyły również. Prosiłam o zejście w dół, o wydłużenie sylwetki. Zdjęłam skośnik i zaczęłam znów pracować na luźnej wodzy... Trochę się uspokoiło z przodu, ale niestety odbiło negatywnie na jakości pracy grzbietem i zadem. Cóż, coś za coś.
Teraz jestem po pierwszym treningu z nową trenerką i doznałam olśnienia. Podczas jazdy zostało użyte określenie "pusto w rękach" i to właśnie w 100 procentach opisuje uczucie jakie mam na kucce. Jej tam na tych wodzach nie ma, nie mam z nią tak na prawdę połączenia i będę musiała długo pracować by je uzyskać.
Plan treningowy zakłada powolne dochodzenie do ustawienia w "dół i do przodu" na początku krótkimi momentami, gdy koń sam zdecyduje się powierzyć mi swój pysk, potem sukcesywnie coraz częściej i na dłużej. Nie korygowanie jej wylamiania się na siłę wodzą i półparadą lecz łydką i głosem. Jak najmniej ręki, jak najwięcej łydki. Nie powiem, podoba mi się ten pomysł na trening i optymistycznie do tego podchodzę. Zobaczymy jak mi wyjdzie :)