środa, 27 marca 2019

Nosem do przodu

Kontakt... Nie, nie chodzi mi o świński ryjek w ścianie co daje prąd, ale o delikatne połączenie między ręką jeźdźca a końskim pyskiem. 

Dla mnie to szczególnie trudne zagadnienie, ponieważ mój rumak pierworodny kontaktu nie lubi. Nie jest tak, że od niego ucieka, ale generalnie jest cholernie wybredny na pysku i nie wybacza najdrobniejszej nawet pomyłki swojego jeźdźca. Jakoś tak też się w przeszłości zdarzyło, że najczęściej trafiałam na konie o bardzo delikatnych, żeby nie napisać że przewrażliwionych pyskach.

W związku z powyższym ja na kontakcie nie czuje się komfortowo. Nie umiem się psychicznie przełamać i złapać konia za wodze, co w niektórych przypadkach uniemożliwia mi prawidłowe poprowadzenie kopytnego (patrz Ruda Sport Maszyna). Najchętniej miałabym tego konia w przysłowiowych dwóch paluszkach z elastycznym naciskiem na wędzidło i reakcją na najmniejsze zmiany w prowadzeniu...ale tak nie zawsze się da.

Jeśli chodzi o Trevora, to radzę sobie na czance. To taki specyficzny typ kiełzna, który trochę obchodzi temat kontaktu, ale też nie do końca nadaje się do wszystkiego i dla wszystkich koni. W western riding konie mają za zadanie nie jako same się nieść, co oznacza że jeździec wodzą tylko koryguje ustawienie łba, a na wierzchowca spada odpowiedzialność za wykminienie jak się ustawić. Wodze w zasadzie wiszą przez 95% czasu, a sygnał stanowi lekkie ich uniesienie nad siodło. Tak też staramy się pracować z Trevorem - w terenie jadę w większości bez kontaktu z pyskiem, koń sam wie co ma zrobić. Tylko w sytuacji awaryjnego hamowania albo przy potrzebie zwolnienia używam lekko wodzy. Do zakrętów stosuje dosiad i wskazówkę wodzą na szyję, nie bezpośrednie działanie wędzidłem. 
Ma to jednak swoje wady - Trevor lubi chodzić prosty jak deska. Cholernie zwrotna deska, ale jednak deska. Tego się na czance nie wypracuje, ale przyznam też że nie mam aspiracji poprawiania dziadka w ostatnich latach jego życia. 

W zasadzie jazda bez wodzy
Inaczej sprawa się ma z Nette. W związku z jej ujeżdżeniowym epizodem wykształcił się u niej opór przed kontaktem i równie przewrażliwiony pysk. O ile Trevor po prostu zbrykuje jeźdźca ze zbyt mocną ręką, o tyle kobyła chowa się za wędzidłem robiąc ślicznego roll-kura. Przy okazji usztywnia się, odstawia zad i zaczyna się walka o przetrwanie na twardym jak cegła i niesterownym koniu. Pierwsze miesiące jazdy na niej to było delikatne proszenie o akceptację jakiegokolwiek nacisku na wędzidło. Na początku były tylko dwie reakcje - szybkie wyszarpnięcie w dół lub właśnie paniczny łabądek.

Na treningach z poprzednią trenerką wypracowałyśmy pewien kompromis dotyczący kontaktu, jednak tu weszły w pole widzenia moje obiekcje co do ciężkiej ręki. Zaczęły się próby ze skośnikiem, ciasno zapiętym nachrapnikiem i mocnym, stabilnym kontaktem, który miał w teorii zagwarantować kobyle dojście do równowagi. Ja dałam ciała, ja nie umiem i nie lubię. W założeniu kobyła miała sama wyjść do wędzidła od impulsu z zadu. Efekt był taki że wodze same wysuwały mi się z ręki, kobyła nadal była schowana tyle że popierdalała do przodu jak mały motorek. Jak próbowałam coś utrzymać, to mnie wyszarpywała z siodła albo zapierała się z odwrotną szyją i wywoziła mnie w bliżej nieokreślonym kierunku.
Paniczny Łabędź

 Zaczęłam więc znów jeździć po swojemu. Może nie miałam pełnej kontroli nad torem lotu, ale przynajmniej było miło dla mnie i chyba dla kobyły również. Prosiłam o zejście w dół, o wydłużenie sylwetki. Zdjęłam skośnik i zaczęłam znów pracować na luźnej wodzy... Trochę się uspokoiło z przodu, ale niestety odbiło negatywnie na jakości pracy grzbietem i zadem. Cóż, coś za coś.

Teraz jestem po pierwszym treningu z nową trenerką i doznałam olśnienia. Podczas jazdy zostało użyte określenie "pusto w rękach" i to właśnie w 100 procentach opisuje uczucie jakie mam na kucce. Jej tam na tych wodzach nie ma, nie mam z nią tak na prawdę połączenia i będę musiała długo pracować by je uzyskać. 
Plan treningowy zakłada powolne dochodzenie do ustawienia w "dół i do przodu" na początku krótkimi momentami, gdy koń sam zdecyduje się powierzyć mi swój pysk, potem sukcesywnie coraz częściej i na dłużej. Nie korygowanie jej wylamiania się na siłę wodzą i półparadą lecz łydką i głosem. Jak najmniej ręki, jak najwięcej łydki. Nie powiem, podoba mi się ten pomysł na trening i optymistycznie do tego podchodzę. Zobaczymy jak mi wyjdzie :)

środa, 20 marca 2019

z kopyta ku nowemu...

Wiosna zaraz (kalendarzowa już w sumie jutro). W niedzielę zaplanowany pierwszy trening z nowym trenerem, bo niestety nasza poprzednia mentorka ma za dużo sportowej pracy w wypasionej sportowej stajni na top furach. Żałuję, bo dobrze się z nią współpracowało, ale jakby to powiedzieć, wypadliśmy z jej targetu i co gorsza z jej zasięgu kilometrowego.

Zaczęłam więc poszukiwania kogoś nowego, kto wpadłby do nas raz na jakiś czas i powiedział coś na temat naszego rzeźbienia. Po kontuzji Netka jest niestety strasznie cofnięta w rozwoju, odżyły wszystkie stare problemy takie jak uciekanie od kontaktu, płoszenie się na placu, chodzenie z odwrotnym grzbietem i szyją niczym deska... Do niedzieli musimy się ogarnąć przynajmniej z płoszeniem, bo inaczej trening będzie dzikim stresem a nie pracą. Mam na to dziś i piątek, może jakoś się uda.

Swoją drogą co do płoszenia się, naturalsów i różnych wizji pracy z koniem to strasznie mnie śmieszy niekonsekwencja obserwowana u niektórych jeźdźców.

Wygląda to mniej więcej tak: Mój konik jest cudowny, ja go bardzo kocham i nigdy nie będę go bić. Dlatego nie koryguję go gdy włazi na mnie, gdy łapie zębami za koniowiąz i zaczyna łykać, gdy mnie widocznie nie respektuje i ma mnie w dupie...ale...
Ale gdy na placu się spłoszy mam jedną metodę - spuścić mu wpierdol, żeby wiedział i zapamiętał, że nie wolno się płoszyć, bo przecież jak wybiega ten atak paniki, to będzie miał lekcję na całe życie, że płoszenie się nie daje nic dobrego! Dodatkowo gdy koń nie chce dać nogi, przesunąć się czy iść na przód - łomocze się go po nosie kantarem albo szarpie za uwiąz - ale przecież to nie bicie!

I w kontraście jestem ja i moje sterroryzowane rumaki, które dostają z plaskacza w nos gdy próbują zjeść ukradzioną marchewkę wraz z foliową torebką, gdy postanawiają wyleźć samopas z boksu podczas czyszczenia, gdy włażą na mnie i olewają moje prośby - wtedy nazywa się mnie strasznym jeźdźcem który bije swoje konie za błahostki! Chwilę później natomiast dostaję łatkę zbyt pobłażliwej, bo nie szarpię konia za wodze gdy ten nie chce ustać przy schodkach podczas wsiadania, tylko cierpliwie wysyłam go wciąż dookoła czekając na dobry moment. Po chwili natomiast uznaje się że właśnie niszczę respekt i swój autorytet, bo decyduję nie kontynuować jazdy w czasie deszczu i zawiei, gdy moja kobyła dostaje ataku serca na odgłos wiatraków z pola obok.

Jakie są skutki tych dwóch, skrajnie innych podejść? Moje konie na magiczne zaklęcie (Kur...) wiedzą, że miarka się przebrała i że należy zaprzestać. Zazwyczaj nie nadużywam ani głosu ani pomocy, jak sytuacja jest dramatyczna, to moje stanowcze NIE daje mi szansę na opanowanie konia zanim odwali coś głupiego. Tak też było z Netką w ubiegły piątek - podkusiło mnie i wsiadłam na stępa wieczorem na oklep, pogoda nie sprzyjała, wokół pełno straszaków, kobyła po przerwie... Już przy wsiadaniu było nerwowo, ale dała radę. W stępie caplowała, choć była pod kontrolą. Szalę przeważyły wspomniane wiatraki, kucka wpadła w panikę, ale oprócz lekkiego podskakiwania przodem nie próbowała się mnie pozbyć. Kilka prób uspokojenia, zajęcia jej czymś nie dało nic, zdecydowałam, że lepiej odpuścić dopóki siedziałam na koniu, a nie zlecieć i potem naprawiać kolejną traumę... Czułam i widziałam że jej strach jest prawdziwy i nie do opanowania dla niej samej. Przeganianie, karcenie czy przepychanie na siłę zrujnowało by tylko jej zaufanie do mnie. Warto wiedzieć kiedy dać na luz.

A jak wygląda sprawa konia z podejścia pierwszego? Fakt, nie dostaje z plaskacza w nos. W efekcie ma zdarte siekacze od łykania i jest na najlepszej drodze do wrzodów żołądka. Jest oporny na sygnały z ziemi, więc wiecznie dostaje po ryjku kantarem. Jego ludzka przyjaciółka zajmuje się nim najlepiej jak potrafi - czyli wyciąga go ze stada, wiąże do rury i przez 1,5h międoli szczotką plotkując ze wszystkimi wokół... koń się nudzi - łyka.
Potem idzie na jazdę, do znudzenia kręci kółka w ospałym kłusie, na koniec cmokaniem i klepaniem palcata zmusza do galopu w którym telepie się jak worek kartofli. Ale wszystko zgodnie ze sztuką i bez bicia. Bo bicie to zło, a ona przecież kocha swojego konia...

Nie zrozumiem ludzi chyba nigdy. Nie wiem jak bardzo trzeba być ograniczonym by nie widzieć takich prostych związków przyczynowo-skutkowych.... Yhh

A na zakończenie Trevor datowany węglem na 2009...

środa, 13 marca 2019

Małe sukcesy

W marcu jak w garncu: trochę zimno, czasem ciepło.
Trevor przy tej okazji miewa nawroty biegunki, które dziwnym trafem skorelowane są z falami mrozu. Netka w zasadzie wyszła z kontuzji, teraz nastał czas na wracanie do formy a potem wracanie do treningów.

Udało nam się z koleżanką od Turbokuca wypracować schemat w którym nasze konie ruszane są przynajmniej 3 razy w tygodniu, co bardzo pozytywnie wpłynęło na ich kondycję i ogólny stan zdrowia. W weekend robimy tradycyjny teren, więc i w głowach chłopaków poukładało się na tyle, żeby nie przeżywały każdej gałązki i kałuży jako zagłady ludzkości i rychłego końca świata. Otrzaskanie ze strachami w lesie pozwala też na dużo lepszą pracę  nad skupieniem w stajni i okolicy.

Nette niestety nie chodzi z nami w tereny, bo trochę nie mam jak wsiadać na dwa konie na raz. Może jak będzie cieplej, jaśniej i przyjemniej to i ona zostanie włączona w plan włóczęgowy, ale jak na razie marne są na to szanse. Z kucką mam za to inny sukces - po prawie 4 latach walki udało mi się wyciągnąć jej zgniłe strzałki na prostą! Niby głupia sprawa, a bardzo cieszy.

W zasadzie można powiedzieć że po tych wszystkich latach wyszliśmy na prostą. Mamy dopasowane siodła (na tyle na ile się na dziadku da), mamy stabilne zdrowie, mamy stajnię w której nie trzeba pilnować każdego drobiazgu. Konie są nakarmione, w boksach czystko, na padokach spokój.

Teraz pozostaje tylko wyczekiwać na upragnioną wiosnę, pierwszą trawę na pastwisku i możliwość jazdy bez piętnastu polarów na sobie. Wtedy droga do treningów i może zawodów stanie dla nas znów otworem :)