W niedzielę pogoda piękna, mnie dopadły przypadłości i miałam sił tyle co chorujący na anemię patyczak, ale postanowiłam wspiąć się na wyżyny i wsiąść.
Na pierwszy ogień poszedł zacny emeryt, bo dawno nie ruszał się pod siodłem. Zarzuciłam więc na jego kościsty grzbiet naszą nową bezterlicówkę (którą nota bene wciąż przerabiam żeby była jeszcze wygodniejsza i jeszcze fajniejsza dla mnie i dla niego) i postanowiłam ruszyć w las, między parkany.
Pogoda sprzyjała, słońce nie prażyło za mocno i wiał przyjemny wiaterek utrudniający życie krwiopijcom latającym. Kolega Trevor chyba w dobrym nastroju, bo nie burzył się podczas ubierania i całkiem raźno pomaszerował ze mną za bramę stajni. Trasa do lasu minęła nam z jednym kurtuazyjnym rżeniem do stada, ale po krótkim upomnieniu łydką płynnie przeszliśmy nad tą tęsknotą do porządku dziennego. Kocham tego konia miłością wielką za jego odwagę i rozwagę...
W terenie nie miałam zbyt wielkich oczekiwań, pomna ostatnich ran gryzionych na jego zadniej giczy uznałam, że to on będzie nadawał tempo tego spaceru. No i miło się zdziwiłam gdy w standardowym miejscu ruszył mocnym i równym kłusem bez uskakiwania na boki, tańczenia na szyszuniach i potykania się o korzenie. Napotkany rowerzysta, powalone drzewa i inne straszaki nie robiły na nim wrażenia, mknął przed siebie pochłaniając przestrzeń a ja cieszyłam się każdą chwilą tego spaceru.
Jakaż to miła odmiana po terenach zawałowych na kobyle... tak sobie po prostu jechać i oglądać widoczki nie musząc pilnować każdego kroku swojego rumaka. Wspominałam już że kocham tego konia?
W końcu dojechaliśmy do galopnej - szerokiej piaskowej drogi przez środek naszego lasu. Dwa razy nie musiałam mu powtarzać, sam ruszył do przodu w umówionym miejscu. Po kilku foule galopu, sprawdzeniu czy dobrze trzymam się w siodle i czy nawierzchnia jest okej, emeryt kwiknął, walnął barana i już miał dodać, ale powstrzymałam go przed tą nadmierną ekspresją. Jeszcze będzie czas na takie ekscesy, wdrażajmy się do roboty powoli.
To chyba ten etap naszej relacji że zamiast się wkurzać na niesubordynacją ja się cieszę, że chłopak ma jeszcze siłę i fantazję odwalać takie numery. Choć przyznaję, że robi to w dużo bardziej elegancki i cywilizowany sposób niż na początku naszej znajomości.
Teren z nim dał mi bardzo pozytywnego kopa, więc zdecydowałam się wsiąść tez na Kobyłę. Kucka chodziła w piątek, ale miałam wrażenie że bardziej odbijamy się od siebie niż płyniemy w tym samym kierunku. Ja nie byłam w najlepszej formie, więc nie wymagałam za wiele od niej.
Podmieniając wierzchowce na pastwisku zrozumiałam przyczynę naszej piątkowej gorszej kondycji - kucka się grzeje. Najpierw wyśpiewała miłość do emeryta (pieśń odwzajemniona), następnie rozkraczyła się przy ogrodzeniu i migdaliła z napalonym staruszkiem wydając przy tym dźwięki gruchająco-mruczące... Ech te żądze...
W końcu udało się napaloną odciągnąć, oskrobać i osiodłać. Trening choć krótki (bo słońce sobie przypomniało o swojej głównej funkcji) to intensywny i pozytywny. Po piątkowym wdrożeniu udało się uzyskać jako takie zgięcia w galopie na lewo i nawet jakieś tam ustawienie na prawo. Kobyła mocno rozkojarzona, ale przynajmniej bardziej elastyczna niż poprzednio. Dużo żeśmy zapomniały przez te leniwe wakacje... Dużo będzie do nadrobienia...
I tak skończyła się niedziela mutantów. Jeździec zmęczony ale zmotywowany do dalszej roboty i zadowolony z osiągnięć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz