środa, 30 stycznia 2019

Pierwsza Końska Miłość

Pierwsza końska miłość występuje chyba głównie u dziewcząt w wieku około nastolatkowym, na etapie gdy już coś tam jeżdżą, na własnego konia jeszcze liczyć nie mogą bo rodzice nie dysponują zbędnymi milionami monet i są troszkę bardziej rozważni niż ich małoletnie córki.

Pierwsza końska miłość zawsze boli. Prędzej czy później okazuje się bowiem, że wypatrzony, ukochany i jedyny kopytny obiekt westchnień zmienia stajnie, zaczyna być dzierżawiony, przechodzi w ręce prywatne czy dzieje się z nim cokolwiek innego, co uniemożliwia nastoletniej amazonce jazdę na nim, opiekę nad nim czy choćby spędzanie z nim czasu. I choć wydaje się to problem błahy i raczej nieistotny, to jest to dla tej dziewczyny katastrofa straszna.

Piszę to bez cienia sarkazmu, bo sama tą katastrofę przeżyłam.

Moją pierwszą końską miłością był skarogniady wałach rasy wielkopolskiej, Roderyk (Elpar, Ramona, 1992). Poznałam go w SJ Szarża, gdzie stawiałam swoje pierwsze bardziej profesjonalne jeździeckie kroki. Stanął na mojej drodze gdzieś w okolicy roku 1998(?) gdy byłam dość małym kajtkiem trochę wystającym nogami za siodło, za to bardzo odważnym i chętnym do nauki. Na nim skakałam pierwsze poważne przeszkody (czyli pewnie krzyżaki o zabójczej wysokości 50 cm, ale dla mnie wtedy to było przynajmniej Grand Prix!), na nim też jazda przestała być wreszcie walką o przetrwanie w siodle a zaczęła przyjemnością i współpracą z koniem.


Był najlepszy, najmądrzejszy, najpiękniejszy i jedyny. Czułam się na nim zawsze bezpiecznie, zsiadałam zawsze szczęśliwa. Wszystko wychodziło tak jakby Roderyk czytał w moich myślach, a sygnały były w sumie nie potrzebne. Czyszczenie, siodłanie, chodzenie z nim na trawkę koło stajni - gdy tylko byłam z nim, miałam wrażenie że czas się zatrzymywał a to najlepsze chwile mojego życia.

Jazda na Roderyku była w klubie pewnym prestiżem - był to koń z wyższej półki, na którym kadra instruktorska trenowała skoki i startowała w zawodach. Ja, będąc dzieciakiem o dość stabilnej i delikatnej ręce, miałam specjalne zezwolenie na wsiadanie. Czułam się wyróżniona i tym bardziej szczęśliwa, nie wiedziałam że będzie to przyczyna niesamowitej traumy chwilę później...

...pewnego dnia okazało się bowiem, że instruktor który mnie na Roderyku pierwszy raz posadził i rozpoczął moją znajomość z tym cudownym koniem, najpierw go wydzierżawił a potem odkupił.
W efekcie Roderyk zniknął z klubowych rozpisek koni i przeszedł w prywatne ręce co uniemożliwiło mi jazdę, opiekę i kontakt z moim kochanym koniem.
Przepłakałam wiele nocy, doprowadzając moją matkę do rozpaczy. Przeżyłam prawdziwą żałobę ze wszystkimi jej stadiami, znienawidziłam owego instruktora na śmierć i życie, byłam o krok od rezygnacji z jeździectwa, bo jazda na jakimkolwiek innym koniu wydawała mi się karą. Roderyk był jedyny, a ja go straciłam. Zabrano mi go! Życie bez Roderyka przestało mieć sens...

Teraz patrzę na to wszystko zupełnie z innej perspektywy... Roderyk miał niesamowite szczęście, że spotkał tego instruktora, który zobaczył w nim potencjał i zabrał ze szkółki. Zapewne tylko dzięki niemu koń nadal chodzi po tym świecie i szczęśliwie bez większych kontuzji przeszedł przez te wszystkie lata.

Co jak co, ale prywatna opieka nad koniem jest zupełnie innym standardem niż szkółka jeździecka. Nawet najlepszy klub rekreacyjny nie jest w stanie zapewnić koniom tego, co właściciel. Odkupowanie koni z rekreacji w znakomitej większości ratuje im życie i daje szanse na godną starość (patrz historia Trevora...)
Jedynym smutnym aspektem tego procederu są tylko pełne łez spojrzenia tych młodych dziewczyn, które przeżywają traumę odebranej Pierwszej Końskiej Miłości...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz