Kto by pomyślał, że nie nadający się do rekreacji, niezrównoważony folblut w mocno zaawansowanym wieku będzie idealnym koniem czołowym w stajni rekreacyjnej?
No na pewno nie ja, jego właścicielka, w dniu jego zakupu...
A tak na poważnie, to mamy z Trevorem ostatnio zajęcie na boku, czyli wspomagamy stajnię w której mieszkamy prowadząc weekendowe rajdziki. Dziadek Trevor jest przy tym super opanowanym i spokojnym przewodnikiem, którego ciężko wyprowadzić z równowagi. Nie straszne nam więc ani Łosie ani klony Magdy Gessler po wypiciu za dużej ilości karotki*. Spokojnie przeprawiamy się przez krzaki, mijamy samochody i rowery oraz podejrzanie wyglądające stadka dzieci na sankach.
Przy okazji raźno drepczemy zadanych chodem, nie ponosimy (...już tak często jak kiedyś, w czym pomaga niesłychanie czanka) i potrafimy jeszcze zaskoczyć ponad połowę młodszych współtowarzyszy dodanym kłusikiem...
Po powrocie z lasu zajęłam się Kucką. Już nie cierpi strasznych katuszy z powodu skrzywienia kręgosłupa moralnego i powinna powoli wdrażać się do roboty. Udało się wyjść poza lonżownik i potruchtać troszkę na małym placu.
Kobyła ma dużo energii, ale szyja jeszcze jej doskwiera. W tygodniu wdrożymy więc rozgrzewanie i masowanie przed robotą i zobaczymy jakie będą efekty. Chyba czeka nas powrót do powięzi i wizyta fizjoterapeuty... Wydatki, ech wydatki...
*istota podobna do M.G. uprawiająca chodzenie z kijkami napotkana w puszczy. Nie było by w tym nic dziwnego, gdyby nie jednolicie pomarańczowy ubiór, czupryna zafarbowana na żarówiasty pomarańcz oraz tendencja do energicznego machania kijami na widok zastępu koni. Trevor spuścił na ten widok zasłonę milczenia, inne konie jednak spieniały.
środa, 27 lutego 2019
wtorek, 12 lutego 2019
Brudniejsza strona konia czyli uroki wiosny
Na początku lutego mieliśmy w swoich stronach nagły napad wiosny. Słońce i temperatura mocno nieujemna spowodowały przebudzenie się Błotnego Potwora.
Na marginesie to chyba moja najmniej ulubiona pora roku, bo konie jeszcze w długiej sierści a błoto bardzo lepkie (z dużą domieszką nawozów naturalnych kumulowanych na padokach od początku zimy). Trevor postanowił się w niedzielę upitolić jednostronnie za to bardzo dokładnie. Nie zachwiało to jednak mojej motywacji do tradycyjnego weekendowego spacerku po lesie. Uzbrojona w metalowe zgrzebło koleżanki Ryby ruszyłam do boju... Czyszczenie jest upierdliwe i mało efektywne, więc przed niedzielnym terenem ograniczyłam się w zasadzie do zaczesania błota w jedną stronę.
Niestety na takie błotne maski nie działają żadne wymyślne patenty typu magic brush czy inny ezzy groom. Jako tako można to opanować starym sprężynowym zgrzebłem albo wziąć na wstrzymanie, poczekać aż wyschnie i się samo wykruszy. Tylko na schnięcie nie ma czasem czasu. Dość jednak o błocie.
Pogoda piękna, słońce świeci, drogi w lesie optymalnie rozmarznięte ale jeszcze nie płynące błotem. Słowem, idealna pora na teren.
Ruszyłyśmy więc w świat między parkany szukając przygody i oznak wiosny. Z przygód spotkałyśmy dwa psy, które zrejterowały na nasz widok (na szczęście okazało się że właściciel jest niedaleko i nie są to porzucone psiaki). Oznak wiosny było zdecydowanie więcej, bo na każdym prawie drzewie widać już zalążki pąków.
Pojechałyśmy lekko zmodyfikowaną trasą i wreszcie udało się wyznaczyć pętlę idealną, ok. 8 km, mniej więcej godzinka spaceru. Dokładnie po środku trasy nasza bezpieczna "galopna" którą można zmodyfikować o fajny podjazd pod górkę, co niniejszym żeśmy uczyniły. Aż mi się sama paszcza śmieje na myśl o tym pracującym zadzie Staruszka! Powrót szeroką drogą na granicy lasu, którą od biedy będzie można jeszcze pogalopować, tylko się chłopaki trochę opatrzą z okolicą. Jak na razie trenujemy tam wyścigi kłusaków, które kończą się niezłą głupawką tych co na siodle i zadyszką tych co pod spodem. No ale kondycja sama się nie wyrobi...
Netka po kontuzji jest w coraz lepszym stanie. Powolutku znów wdrażamy się do ruchu, jak na razie ograniczonego i poprzedzonego masażami i rozgrzewaniem. W środę spróbowała kłusa, jednak po kilku krokach ból okazał się zbyt silny. W niedzielę pobiegała sama z siebie więcej, zaryzykowałam też wdrapanie się na nią na oklep i postępowanie po lonżowniku. Nie wykazywała oznak sprzeciwu.
Mam nadzieję, że podłoże rozmarznie na tyle iż w weekend będę mogła kobyłę osiodłać i zrobić z góry przynajmniej 15 minut jazdy, ćwiczeń i rozciągania. No i że na wiosnę będziemy mogły wrócić do treningu z jakimś trenerem...
Na marginesie to chyba moja najmniej ulubiona pora roku, bo konie jeszcze w długiej sierści a błoto bardzo lepkie (z dużą domieszką nawozów naturalnych kumulowanych na padokach od początku zimy). Trevor postanowił się w niedzielę upitolić jednostronnie za to bardzo dokładnie. Nie zachwiało to jednak mojej motywacji do tradycyjnego weekendowego spacerku po lesie. Uzbrojona w metalowe zgrzebło koleżanki Ryby ruszyłam do boju... Czyszczenie jest upierdliwe i mało efektywne, więc przed niedzielnym terenem ograniczyłam się w zasadzie do zaczesania błota w jedną stronę.
Niestety na takie błotne maski nie działają żadne wymyślne patenty typu magic brush czy inny ezzy groom. Jako tako można to opanować starym sprężynowym zgrzebłem albo wziąć na wstrzymanie, poczekać aż wyschnie i się samo wykruszy. Tylko na schnięcie nie ma czasem czasu. Dość jednak o błocie.
Pogoda piękna, słońce świeci, drogi w lesie optymalnie rozmarznięte ale jeszcze nie płynące błotem. Słowem, idealna pora na teren.
Ruszyłyśmy więc w świat między parkany szukając przygody i oznak wiosny. Z przygód spotkałyśmy dwa psy, które zrejterowały na nasz widok (na szczęście okazało się że właściciel jest niedaleko i nie są to porzucone psiaki). Oznak wiosny było zdecydowanie więcej, bo na każdym prawie drzewie widać już zalążki pąków.
Pojechałyśmy lekko zmodyfikowaną trasą i wreszcie udało się wyznaczyć pętlę idealną, ok. 8 km, mniej więcej godzinka spaceru. Dokładnie po środku trasy nasza bezpieczna "galopna" którą można zmodyfikować o fajny podjazd pod górkę, co niniejszym żeśmy uczyniły. Aż mi się sama paszcza śmieje na myśl o tym pracującym zadzie Staruszka! Powrót szeroką drogą na granicy lasu, którą od biedy będzie można jeszcze pogalopować, tylko się chłopaki trochę opatrzą z okolicą. Jak na razie trenujemy tam wyścigi kłusaków, które kończą się niezłą głupawką tych co na siodle i zadyszką tych co pod spodem. No ale kondycja sama się nie wyrobi...
Netka po kontuzji jest w coraz lepszym stanie. Powolutku znów wdrażamy się do ruchu, jak na razie ograniczonego i poprzedzonego masażami i rozgrzewaniem. W środę spróbowała kłusa, jednak po kilku krokach ból okazał się zbyt silny. W niedzielę pobiegała sama z siebie więcej, zaryzykowałam też wdrapanie się na nią na oklep i postępowanie po lonżowniku. Nie wykazywała oznak sprzeciwu.
Mam nadzieję, że podłoże rozmarznie na tyle iż w weekend będę mogła kobyłę osiodłać i zrobić z góry przynajmniej 15 minut jazdy, ćwiczeń i rozciągania. No i że na wiosnę będziemy mogły wrócić do treningu z jakimś trenerem...
piątek, 8 lutego 2019
Jak nie urok to.... vol.3
... przetrącony kręgosłup moralny.
Po popisach jazdy figurowej na lodzie w niedzielę i uspokajającej informacji od koleżanki ze stajni że dziadek wszystkie nogi ma i stawia je rytmicznie na glebie, przyszedł czas na Kuckę. No bo jak to tak, że Senior dowala do pieca a ona nie...
Siedzę sobie w pracy na spotkaniu biura, aż tu nagle telefon ze stajni... Netka nie może wyjść z boksu, zapomina gdzie ma nogi, traci równowagę, przewraca się, wygląda jakby ją paraliżowało.
Mnie sparaliżowało na pewno. Moja pierwsza myśl - Shivers się pogorszył.
Na szczęście po kilku próbach udało się kobyłę z boksu wyprowadzić i powolutku zawlec na padok. Ja zerwałam się z roboty i w te pędy pojechałam do stajni, dzwoniąc w zasadzie już z samochodu do weterynarzy.
Gdy doczłapałam na kwaterę dziewczyn zastał mnie widok Netki stojącej w środku zbitej grupki klaczy, z łbem spuszczonym i odciążoną przednią nogą. Stała, to już sukces. W sumie to nawet miłe że gdy jest w złej kondycji jej kumpele ze stada stoją blisko osłaniając ją przed potencjalnymi zagrożeniami, zimnem i smutkiem.
Próba sprowadzenia z padoku i tu pierwszy zonk - kobyła w zasadzie nie jest w stanie stanąć na nodze, prawie się przewraca. Szybkie przewertowanie pamięci, cholera to ta sama noga co była pęknięta w 2015! Blady strach na mnie padł... Ale po chwili kobyła już normalnie idzie obok mnie, najgorsze okazały się pierwsze dwa kroki. Idzie i nie kuleje, tylko jakoś ten łeb trzyma nisko, jak nie ona.
W oczekiwaniu na weta sprawdziłam wszystko co oczywiste. W kopycie nic nie ma, na skórze żadnych śladów kopa, braku ciągłości sierści czy skóry. Żaden staw nie grzeje w oczywisty sposób, nic nie jest spuchnięte. Wszystkie stawy ruszają się w standardowym zakresie oprócz łopatki, no i ta szyja wiecznie opuszczona, ale myślałam że to z bólu. Kobyła w podłej kondycji, było widać że jest zmęczona i smutna.
Przyjechał wet, sprawdził jeszcze raz wszystko to co ja i również nie znalazł nic oczywistego. Jakaś bolesność wyszła w okolicy łokcia, który kiedyś był pęknięty. Bez RTG nic nie dało się orzec, ale raczej kości całe. Kobyła dostała zastrzyk przeciwzapalny (przy którym oczywiście odwaliła szopkę pod tytułem: ja się zastrzyków bajam więc ja wezmę i zemdleję) i zaordynowane zostało ograniczenie ruchu oraz grzanie konia derką.
W środę znów wieczór w stajni żeby naocznie ocenić stan Kucki. Noga nadal bez najmniejszej opuchlizny, brak oznak kulawizny. No amba i tajemnica, nie wiadomo o co chodzi. Postanowiłam w celu relaksu pomasować kobyle szyję, łopatki i grzbiet. tykam ją lekko za uchem, a ta mi się składa z bólu i prawie przewraca... Tu cię boli! No to przynajmniej wiemy gdzie robić zdjęcie...
Czwartek pod znakiem wydzwaniania wetów. Nasza stała pani ortopeda na feriach, ale poleciła innego doktora, co to się zna i widzi (w odróżnieniu od tych co patrzą i nie widzą). Diagnoza przez telefon - ukruszony kręgosłup albo zerwane więzadło karkowe. Doktor został uproszony i zjawił się po południu z całym sprzętem do diagnozy.
Kucka w czwartek znów bez objawów kulawizny, za to ze zwieszonym łbem i widocznie obolała. Doktor obmacał, popatrzył w ruchu na twardym i miękkim, potwierdził moje przypuszczenie że to absolutnie nie noga. Pomacał szyję - znów koń się złożył. Zdecydowaliśmy się więc na RTG karkówki. Muszę przyznać, że kuckę albo bardzo bolało, albo jest nad wyraz opanowaną koninką, ponieważ fotki cykneliśmy bez większych problemów z jej strony. Po chwili oczekiwania i awarii aparatury okazało się że twarde elementy konia są całe. Uff
Diagnoza: stan zapalny mięśni o podłożu przeciążeniowym lub przeziębieniowym. Kuracja: leki przeciwzapalne, grzanie i masowanie. Oczywiście przy zastrzyku znów była akcja: omdlenie, ale tym razem byliśmy gotowi.
Oprócz rachunku opiewającego na koszt miesięcznego pensjonatu, kupy nerwów i przymusowej przerwy w pracy w sumie wyszliśmy z tego cało. No i poznaliśmy nowego spoko doktora :)
A Kucka ma nowy kołnierz ocieplający z mamusi spodni od piżamy.
Po popisach jazdy figurowej na lodzie w niedzielę i uspokajającej informacji od koleżanki ze stajni że dziadek wszystkie nogi ma i stawia je rytmicznie na glebie, przyszedł czas na Kuckę. No bo jak to tak, że Senior dowala do pieca a ona nie...
Siedzę sobie w pracy na spotkaniu biura, aż tu nagle telefon ze stajni... Netka nie może wyjść z boksu, zapomina gdzie ma nogi, traci równowagę, przewraca się, wygląda jakby ją paraliżowało.
Mnie sparaliżowało na pewno. Moja pierwsza myśl - Shivers się pogorszył.
Na szczęście po kilku próbach udało się kobyłę z boksu wyprowadzić i powolutku zawlec na padok. Ja zerwałam się z roboty i w te pędy pojechałam do stajni, dzwoniąc w zasadzie już z samochodu do weterynarzy.
Gdy doczłapałam na kwaterę dziewczyn zastał mnie widok Netki stojącej w środku zbitej grupki klaczy, z łbem spuszczonym i odciążoną przednią nogą. Stała, to już sukces. W sumie to nawet miłe że gdy jest w złej kondycji jej kumpele ze stada stoją blisko osłaniając ją przed potencjalnymi zagrożeniami, zimnem i smutkiem.
Próba sprowadzenia z padoku i tu pierwszy zonk - kobyła w zasadzie nie jest w stanie stanąć na nodze, prawie się przewraca. Szybkie przewertowanie pamięci, cholera to ta sama noga co była pęknięta w 2015! Blady strach na mnie padł... Ale po chwili kobyła już normalnie idzie obok mnie, najgorsze okazały się pierwsze dwa kroki. Idzie i nie kuleje, tylko jakoś ten łeb trzyma nisko, jak nie ona.
![]() |
Czwartkowe zdjęcia RTG |
Przyjechał wet, sprawdził jeszcze raz wszystko to co ja i również nie znalazł nic oczywistego. Jakaś bolesność wyszła w okolicy łokcia, który kiedyś był pęknięty. Bez RTG nic nie dało się orzec, ale raczej kości całe. Kobyła dostała zastrzyk przeciwzapalny (przy którym oczywiście odwaliła szopkę pod tytułem: ja się zastrzyków bajam więc ja wezmę i zemdleję) i zaordynowane zostało ograniczenie ruchu oraz grzanie konia derką.
![]() |
Nieszczęśliwa i obolała kucka |
Czwartek pod znakiem wydzwaniania wetów. Nasza stała pani ortopeda na feriach, ale poleciła innego doktora, co to się zna i widzi (w odróżnieniu od tych co patrzą i nie widzą). Diagnoza przez telefon - ukruszony kręgosłup albo zerwane więzadło karkowe. Doktor został uproszony i zjawił się po południu z całym sprzętem do diagnozy.
![]() |
Ała, ała, zdejm mnie to bo wstyd! |
Diagnoza: stan zapalny mięśni o podłożu przeciążeniowym lub przeziębieniowym. Kuracja: leki przeciwzapalne, grzanie i masowanie. Oczywiście przy zastrzyku znów była akcja: omdlenie, ale tym razem byliśmy gotowi.
![]() |
Saszetki szczęścia |
A Kucka ma nowy kołnierz ocieplający z mamusi spodni od piżamy.
![]() |
Kaftan wstydu |
wtorek, 5 lutego 2019
Jak nie urok to.... vol.2
W związku z żołądkową niedyspozycją Seniora przesiedziałam w zasadzie tydzień w stajni. Nie było by to dla mnie tak bardzo uciążliwe, gdyby nie nocne dojazdy do domu, kiepskie warunki drogowe ( a ostatnio mam niestety coraz większe problemy z utrzymaniem koncentracji za kółkiem), oraz aurę typowo zimową. W efekcie po tygodniu sraczki Trevora byłam niewyspana i przemęczona, ale i tak zdecydowałam się ruszyć na weekendowy terenik z Turbokucem.
Na przewietrzenie futer zabraliśmy jeszcze Koleżankę Rybę na zapożyczonym Koniu w Kropki. Okoliczności przyrody prześliczne, lekki mróz, wszędzie czysty biały puch. Kampinos wyglądał magicznie, śnieg skrzypiał pod kopytkami a my korzystając ze znajomości terenu Koleżanki pojechałyśmy nową trasą. Uwielbiam Puszczę za jej pofałdowany teren, tajemnicze górki, rude sosny i spokój.
Wracając postanowiłyśmy jeszcze przeprawić się przez Mostek Walerki i wspiąć do domu inną niż zazwyczaj drogą. Między nami a mostkiem była mała, zazwyczaj podmokła łąka, tego dnia przyprószona śniegiem bez żadnego obcego śladu... Przygoda, przygoda. Każdej chwili szkoda! - zaintonowałam pieśń i wkroczyłam raźno w dziewiczy puch. Ułamki sekund później Senior rozjechał się na lodzie a ja ewakuowałam się z siodła. Dziewczyny szybko zsiadły ze swoich koni aby nie powtórzyć mojej wątpliwej jakości akrobacji. Trevor leżał z miną wskazującą na totalnie niezrozumienie sytuacji, sprawdziłam pobieżnie kończyny ale żadna nie była wykręcona w nienaturalnym kierunku. Poluzowałam więc popręg, zabezpieczyłam strzemiona i zachęciłam Mutanta do podniesienia czterech liter z ziemi...
I tu był klops.
Konisko podźwignęło się z ziemi, po czym natychmiast ponownie rozjechało i leżało znów na lodzie z miną okrutnie nieszczęśliwą. Ciśnienie mi skoczyło z lekka, ale postanowiłam zachować zimną krew bo moja panika nikomu w niczym nie pomoże. Poprawiłam odnóża seniora, żeby były w optymalnej pozycji i zachęciłam ponownie do oderwania się od ziemi... Znów klops.
Walka trwała kilka minut które zdawały się wiecznością. Po każdym kolejnym zrywie Trevor rozjeżdżał się i znów padał na ziemię, patrząc na mnie z coraz większą rezygnacją. Przez chwilę zastanawiałam się nawet nad załatwieniem pasów i próbą przeciągnięcia go z największego lodu, ale ani nie mieliśmy pasów ani za bardzo czym go ciągać. Przecież nie przewleczemy 500 kg konia we trzy!
W końcu centymetr po centymetrze, rozpaczliwymi zrywami i próbami podźwignięcia się z lodowej pułapki Trevor złapał przodami przyczepność na większej kępie suchej trawy i wstał.
Pobieżnie sprawdziłam nogi - wszystko ok, pysk lekko rozbity przy którejś glebie, ale poza tym cały. Najbardziej bałam się o miednicę - na wstępie nogi rozjechały się na boki i nie wiedziałam, czy nie nadwyrężył sobie krzyża, pachwiny czy biodra, ale po kilku krokach szedł prosto. Był przerażony, zmęczony i obolały. Wtulił mi pysk w plecy i jedyne czego oczekiwał, to że zabiorę go w bezpieczne miejsce.
Dziewczyny były mocno zestrachane. Ja w środku byłam przerażona, choć starałam się trzymać fason, bo w takich sytuacjach rozklekotany emocjonalnie właściciel to murowana katastrofa. Wszyscy wyszliśmy z tego obronną ręką i nic wielkiego się nie stało. Ja kolejny raz uświadomiłam sobie, że senior ma już na karku swoje i że blisko dwugodzinne tereny a potem przeprawa przez zamarzniętą łąkę to nie jest to, co nam służy. Że teraz to na mnie spoczywa większa odpowiedzialność w dobieraniu naszych tras wędrówek... Że on już nie może tyle co dawniej...
A potem uzmysłowiłam sobie jeszcze jedno. Było źle, było niebezpiecznie i było strasznie z punktu widzenia konia. Stało się dokładnie to, co jest ich koszmarem - nie mogą wstać i uciec. Są zależne i bezbronne. I w tym wszystkim on liczył na mnie, nie panikował i czekał aż wyprostuje wszystkie nogi, odepnę popręg, dam mu znak kiedy ma próbować. Na koniec wtulił się we mnie i szukał ukojenia, bo i on w środku cały się rozkleił. W takich złych i trudnych sytuacjach najmocniej czuje łączącą nas więź. Po takich chwilach tęsknię za nim już na przyszłość...
Na przewietrzenie futer zabraliśmy jeszcze Koleżankę Rybę na zapożyczonym Koniu w Kropki. Okoliczności przyrody prześliczne, lekki mróz, wszędzie czysty biały puch. Kampinos wyglądał magicznie, śnieg skrzypiał pod kopytkami a my korzystając ze znajomości terenu Koleżanki pojechałyśmy nową trasą. Uwielbiam Puszczę za jej pofałdowany teren, tajemnicze górki, rude sosny i spokój.
Wracając postanowiłyśmy jeszcze przeprawić się przez Mostek Walerki i wspiąć do domu inną niż zazwyczaj drogą. Między nami a mostkiem była mała, zazwyczaj podmokła łąka, tego dnia przyprószona śniegiem bez żadnego obcego śladu... Przygoda, przygoda. Każdej chwili szkoda! - zaintonowałam pieśń i wkroczyłam raźno w dziewiczy puch. Ułamki sekund później Senior rozjechał się na lodzie a ja ewakuowałam się z siodła. Dziewczyny szybko zsiadły ze swoich koni aby nie powtórzyć mojej wątpliwej jakości akrobacji. Trevor leżał z miną wskazującą na totalnie niezrozumienie sytuacji, sprawdziłam pobieżnie kończyny ale żadna nie była wykręcona w nienaturalnym kierunku. Poluzowałam więc popręg, zabezpieczyłam strzemiona i zachęciłam Mutanta do podniesienia czterech liter z ziemi...
I tu był klops.
Konisko podźwignęło się z ziemi, po czym natychmiast ponownie rozjechało i leżało znów na lodzie z miną okrutnie nieszczęśliwą. Ciśnienie mi skoczyło z lekka, ale postanowiłam zachować zimną krew bo moja panika nikomu w niczym nie pomoże. Poprawiłam odnóża seniora, żeby były w optymalnej pozycji i zachęciłam ponownie do oderwania się od ziemi... Znów klops.
Walka trwała kilka minut które zdawały się wiecznością. Po każdym kolejnym zrywie Trevor rozjeżdżał się i znów padał na ziemię, patrząc na mnie z coraz większą rezygnacją. Przez chwilę zastanawiałam się nawet nad załatwieniem pasów i próbą przeciągnięcia go z największego lodu, ale ani nie mieliśmy pasów ani za bardzo czym go ciągać. Przecież nie przewleczemy 500 kg konia we trzy!
W końcu centymetr po centymetrze, rozpaczliwymi zrywami i próbami podźwignięcia się z lodowej pułapki Trevor złapał przodami przyczepność na większej kępie suchej trawy i wstał.
Pobieżnie sprawdziłam nogi - wszystko ok, pysk lekko rozbity przy którejś glebie, ale poza tym cały. Najbardziej bałam się o miednicę - na wstępie nogi rozjechały się na boki i nie wiedziałam, czy nie nadwyrężył sobie krzyża, pachwiny czy biodra, ale po kilku krokach szedł prosto. Był przerażony, zmęczony i obolały. Wtulił mi pysk w plecy i jedyne czego oczekiwał, to że zabiorę go w bezpieczne miejsce.
Dziewczyny były mocno zestrachane. Ja w środku byłam przerażona, choć starałam się trzymać fason, bo w takich sytuacjach rozklekotany emocjonalnie właściciel to murowana katastrofa. Wszyscy wyszliśmy z tego obronną ręką i nic wielkiego się nie stało. Ja kolejny raz uświadomiłam sobie, że senior ma już na karku swoje i że blisko dwugodzinne tereny a potem przeprawa przez zamarzniętą łąkę to nie jest to, co nam służy. Że teraz to na mnie spoczywa większa odpowiedzialność w dobieraniu naszych tras wędrówek... Że on już nie może tyle co dawniej...
A potem uzmysłowiłam sobie jeszcze jedno. Było źle, było niebezpiecznie i było strasznie z punktu widzenia konia. Stało się dokładnie to, co jest ich koszmarem - nie mogą wstać i uciec. Są zależne i bezbronne. I w tym wszystkim on liczył na mnie, nie panikował i czekał aż wyprostuje wszystkie nogi, odepnę popręg, dam mu znak kiedy ma próbować. Na koniec wtulił się we mnie i szukał ukojenia, bo i on w środku cały się rozkleił. W takich złych i trudnych sytuacjach najmocniej czuje łączącą nas więź. Po takich chwilach tęsknię za nim już na przyszłość...
poniedziałek, 4 lutego 2019
Jak nie urok to... vol.1
... przemarsz wojsk sprzymierzonych.
Dwa ostatnie tygodnie stycznia były dla nas serią małych i dużych dramatów.
Na wstępie szacowny senior dostał bakteryjnego rozstroju żołądka. Lało się z niego nieprzeciętnie, co przy temperaturze ujemnej jest w dwójnasób upierdliwe. Nie dość że koń nieszczęśliwy i osłabiony, to jeszcze w boksie wszystko pływa a rufa kopytnego stanowi obraz nędzy i rozpaczy. Nie da się biedaka ani umyć ani wyczyścić, wszystko przysycha, swędzi, zamarza i stanowi nie lada wyzwanie dla właściciela.
Było na tyle źle, że zdecydowałam się zareagować medycznie i czym prędzej zakupiłam Diarri Stop z zamiarem przytkania trochę tego gejzeru. W tym miejscu nastąpi dyskretne lokowanie produktu - polecam Diarri Stop - świetne remedium na rzadki problem. Jedyną wadą tego rozwiązania jest mocny, gorzki smak który odstrasza potencjalnego pacjenta. Trzeba się nieźle natrudzić, żeby Książę Pan zjadł doprawiony taninami z kasztanowca posiłek i dał sobie pomóc.
Dwa ostatnie tygodnie stycznia były dla nas serią małych i dużych dramatów.
Na wstępie szacowny senior dostał bakteryjnego rozstroju żołądka. Lało się z niego nieprzeciętnie, co przy temperaturze ujemnej jest w dwójnasób upierdliwe. Nie dość że koń nieszczęśliwy i osłabiony, to jeszcze w boksie wszystko pływa a rufa kopytnego stanowi obraz nędzy i rozpaczy. Nie da się biedaka ani umyć ani wyczyścić, wszystko przysycha, swędzi, zamarza i stanowi nie lada wyzwanie dla właściciela.
Było na tyle źle, że zdecydowałam się zareagować medycznie i czym prędzej zakupiłam Diarri Stop z zamiarem przytkania trochę tego gejzeru. W tym miejscu nastąpi dyskretne lokowanie produktu - polecam Diarri Stop - świetne remedium na rzadki problem. Jedyną wadą tego rozwiązania jest mocny, gorzki smak który odstrasza potencjalnego pacjenta. Trzeba się nieźle natrudzić, żeby Książę Pan zjadł doprawiony taninami z kasztanowca posiłek i dał sobie pomóc.
![]() |
Sklep jeździecki Tornado |
Subskrybuj:
Posty (Atom)