W związku z żołądkową niedyspozycją Seniora przesiedziałam w zasadzie tydzień w stajni. Nie było by to dla mnie tak bardzo uciążliwe, gdyby nie nocne dojazdy do domu, kiepskie warunki drogowe ( a ostatnio mam niestety coraz większe problemy z utrzymaniem koncentracji za kółkiem), oraz aurę typowo zimową. W efekcie po tygodniu sraczki Trevora byłam niewyspana i przemęczona, ale i tak zdecydowałam się ruszyć na weekendowy terenik z Turbokucem.
Na przewietrzenie futer zabraliśmy jeszcze Koleżankę Rybę na zapożyczonym Koniu w Kropki. Okoliczności przyrody prześliczne, lekki mróz, wszędzie czysty biały puch. Kampinos wyglądał magicznie, śnieg skrzypiał pod kopytkami a my korzystając ze znajomości terenu Koleżanki pojechałyśmy nową trasą. Uwielbiam Puszczę za jej pofałdowany teren, tajemnicze górki, rude sosny i spokój.
Wracając postanowiłyśmy jeszcze przeprawić się przez Mostek Walerki i wspiąć do domu inną niż zazwyczaj drogą. Między nami a mostkiem była mała, zazwyczaj podmokła łąka, tego dnia przyprószona śniegiem bez żadnego obcego śladu... Przygoda, przygoda. Każdej chwili szkoda! - zaintonowałam pieśń i wkroczyłam raźno w dziewiczy puch. Ułamki sekund później Senior rozjechał się na lodzie a ja ewakuowałam się z siodła. Dziewczyny szybko zsiadły ze swoich koni aby nie powtórzyć mojej wątpliwej jakości akrobacji. Trevor leżał z miną wskazującą na totalnie niezrozumienie sytuacji, sprawdziłam pobieżnie kończyny ale żadna nie była wykręcona w nienaturalnym kierunku. Poluzowałam więc popręg, zabezpieczyłam strzemiona i zachęciłam Mutanta do podniesienia czterech liter z ziemi...
I tu był klops.
Konisko podźwignęło się z ziemi, po czym natychmiast ponownie rozjechało i leżało znów na lodzie z miną okrutnie nieszczęśliwą. Ciśnienie mi skoczyło z lekka, ale postanowiłam zachować zimną krew bo moja panika nikomu w niczym nie pomoże. Poprawiłam odnóża seniora, żeby były w optymalnej pozycji i zachęciłam ponownie do oderwania się od ziemi... Znów klops.
Walka trwała kilka minut które zdawały się wiecznością. Po każdym kolejnym zrywie Trevor rozjeżdżał się i znów padał na ziemię, patrząc na mnie z coraz większą rezygnacją. Przez chwilę zastanawiałam się nawet nad załatwieniem pasów i próbą przeciągnięcia go z największego lodu, ale ani nie mieliśmy pasów ani za bardzo czym go ciągać. Przecież nie przewleczemy 500 kg konia we trzy!
W końcu centymetr po centymetrze, rozpaczliwymi zrywami i próbami podźwignięcia się z lodowej pułapki Trevor złapał przodami przyczepność na większej kępie suchej trawy i wstał.
Pobieżnie sprawdziłam nogi - wszystko ok, pysk lekko rozbity przy którejś glebie, ale poza tym cały. Najbardziej bałam się o miednicę - na wstępie nogi rozjechały się na boki i nie wiedziałam, czy nie nadwyrężył sobie krzyża, pachwiny czy biodra, ale po kilku krokach szedł prosto. Był przerażony, zmęczony i obolały. Wtulił mi pysk w plecy i jedyne czego oczekiwał, to że zabiorę go w bezpieczne miejsce.
Dziewczyny były mocno zestrachane. Ja w środku byłam przerażona, choć starałam się trzymać fason, bo w takich sytuacjach rozklekotany emocjonalnie właściciel to murowana katastrofa. Wszyscy wyszliśmy z tego obronną ręką i nic wielkiego się nie stało. Ja kolejny raz uświadomiłam sobie, że senior ma już na karku swoje i że blisko dwugodzinne tereny a potem przeprawa przez zamarzniętą łąkę to nie jest to, co nam służy. Że teraz to na mnie spoczywa większa odpowiedzialność w dobieraniu naszych tras wędrówek... Że on już nie może tyle co dawniej...
A potem uzmysłowiłam sobie jeszcze jedno. Było źle, było niebezpiecznie i było strasznie z punktu widzenia konia. Stało się dokładnie to, co jest ich koszmarem - nie mogą wstać i uciec. Są zależne i bezbronne. I w tym wszystkim on liczył na mnie, nie panikował i czekał aż wyprostuje wszystkie nogi, odepnę popręg, dam mu znak kiedy ma próbować. Na koniec wtulił się we mnie i szukał ukojenia, bo i on w środku cały się rozkleił. W takich złych i trudnych sytuacjach najmocniej czuje łączącą nas więź. Po takich chwilach tęsknię za nim już na przyszłość...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz