poniedziałek, 29 kwietnia 2019

Gdy się nie chce...

Ostatnio mam jakiś zastój jeździecki. Nie chce mi się wymagać od moich dzielnych mutantów, nie chce mi się trenować, nie chce mi się w sumie nic.

Jeżdżę do stajni, ogarniam pojemniki z żarciem, ogarniam konie z sierści i błota a potem tak się snuję bez celu po padokach.

W teren nie pojadę, bo kolibry - wampiry, kleszcze, wilcy i trzeci stopień zagrożenia pożarowego. Dobra, nie będę ściemniać, po prostu mi się nie chce.

Na placu się kurzy, są dzieci i jazdy i kuce... nudno i bez sensu, nowa trenerka nie ma czasu, ja nie mam weny. (dzieci i jazdy da się spokojnie ominąć, na małym placu jest elegancki gruby piach, bez trenerki da się żyć, chyba jednak brak weny jest jedynym realnym problemem).

Zaczęłam uprawiać działalność zastępczą. A to pójdę z końmi na dolne pastwiska, puszcze je w trawę i skrupulatnie naprawiam ogrodzenia...
A to mnie coś tknie i zaczynam masować i rozciągać giczki moich rumaków, albo nagle zapałam nieopanowaną rządzą wysmarowania im kopyt jakimś paskudztwem...

Czasem też zbiorę się w sobie i zrobię coś bardziej ambitnego - na przykład poganiam po placu i ustawię mały korytarz. Tak też zrobiłam wczoraj z pomocą młodej amazonki co się u nas w stajni przyucza i pomaga.
Po wstępnej rozgrzewce w trzech chodach po płaskim ustawiłam na jednej ścianie mini korytarz z dwoma przeszkodami na 1 foule pomiędzy. Zabójcza wysokość na początek - oszałamiające 30 cm, druga przeszkoda może jakieś 40... Oczywiście Trevor inteligentnie ominął drągi lewitując przy ogrodzeniu, natomiast Netka dokonała subtelnej reorganizacji.
Po poprawieniu toru, przysunięciu się do ogrodzenia oraz podwyższeniu przeszkód - konie zaczęły kicać. Jak się potem okazało, Nette po prostu nie szanuje nic co jest poniżej 50 cm, po prostu to taranuje bez podnoszenia nóg. Jednak jak się jej ustawi coś wyżej, czołg dostaje skrzydeł.

Zabawa była przednia, Kucka wyglądała na żywo zainteresowaną nową formą treningu. Trevor niestety nie jest już w dawnej formie i zauważyłam, że skoki mu nie służą, więc po kilku najazdach odpuściliśmy dziadkowi. Może następnym razem zaopatrzę się w słupki pastwiskowe, taśmę i zrobię dłuższy tor z drągami i cavaletkami gimnastycznymi dla niego.

Po dzikich lotach przyszedł czas na wsiadanie - dla higieny mojego umysłu wdrapałam się najpierw na Dziadka i pokręciłam się w kółko, potem przesiadłam się na kobyłę.
Na dziadku zawsze było mi wygodnie, bezpiecznie i najlepiej na świecie. Na oklep nawet lepiej czuje każdy jego ruch, łapie lepszy rytm, jakbyśmy faktycznie stapiali się w jedno. Każda minuta spędzona z nim i na nim jest dla mnie czystym szczęściem (czego nie widać potem po moich bryczesach...)
Z kucką jest dziwnie. Pomimo moich prób kobyła ma dziwny opór przed kłusowaniem bez siodła, wyciąga stęp ale nie chce przeskoczyć do kłusa. Nie wiem czy to kwestia bólu grzbietu (ale dupsko mam raczej tłuściutkie i mięciutkie) czy "nowości" tego odczucia. Bez siodła natomiast genialnie reaguje na dosiad i skręca w zasadzie co do milimetra tam gdzie chce. Może jak mnie bardziej natchnie, to wreszcie zrobię to hackamore co leży w szafce od dwóch lat i spróbuję w ten sposób pomęczyć kucynkę :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz