Piszę z opóźnieniem, bo wiele się działo przez ostatni czas i jakoś nie miałam fazy i natchnienia, aby to wszystko ubrać w słowa.
Obiecuję jednak nadrobić ostatni miesiąc i zrelacjonować co też Mutant raczył sobie zrobić w ten niefortunny dzień 4 grudnia oraz jakie to ma skutki na przyszłość. W kilku postach będę też musiała nawiązać do innych zdarzeń w świecie jeździeckim, ale o tym to już później.
Wróćmy jednak do początku... 4 grudnia, środa, wieczór. Wraz z koleżanką od Turbokuca umówiłyśmy się w stajni, bo zawsze razem jest raźniej marznąć z koniowatymi niż w pojedynkę. Pogoda całkiem spoko, nasza fizelinka na placu pulchniutka i świeżo zrównana, więc postanowiłyśmy oba gady puścić - niech się wybiegają. O dziwo nie ruszyły nawet dzikim galopem od bramki, tylko raczyły przedreptać dwa okrążenia ospale z jakimiś elementami kłusa... Potem mój Dziad stanął w rogu i się zagapił na świat za bramą. Nic nie zapowiadało nadchodzącej katastrofy.
Gdy Turbokuc odtruchtał swoim świńskim kłusikiem w dal, a koleżanka zagadała do Dziadka, żeby może raczył dołączyć do kumpla, w mózgu mojego rumaka nastąpiło zwarcie. Procesy poszły innym torem, gdzieś zagubiła się informacja o wieku i Dziadek postanowił wykonać spektakularny zwrot na zadzie połączony z lewadą a następnie wystrzelić jak torpeda wzdłuż ogrodzenia.
No i jak pomyślał, tak też uczynił, jednak nie wziął pod uwagę wytrzymałości swoich podzespołów, więc galopada w kierunku kompana była już czyniona na trzech nogach. Jak to folblut spanikował, więc zanim go doprowadziłyśmy do psychicznej stabilności umożliwiającej złapanie, zaliczył jeszcze dwa okrążenia bez jednej kończyny...
Kumpela spanikowana. Koń spanikowany. Pies nie ogarnia o co kaman, ja próbuję zachować rozsądek. No rozpieprzył się na bogato, albo jest panikarz i symulant. Z dwojga złego wolę drugą opcje. Gicz w górze, nie ma opcji oprzeć na niej ciężaru ciała, koń się cały trzęsie i wybałusza gały jakby mu pół dupy urwało, ale spokojnie... tylko spokój może nas uratować.
Od kopyta sprawdziłam wszystkie elementy składowe kończyny - na oko wszystko na swoim miejscu, dodatkowych stawów nie stwierdzono, złamań otwartych nie widać, główne kości raczej całe. Kopyto w środku ok, przymocowane całkiem dobrze do reszty... No nic, trzeba dać mu chwilę, niech się uspokoi, potem sprawdzimy jeszcze raz. Niestety po 20 min dalej noga w górze... Nie ma wyjścia - telefon do weta.
Więcej szczęścia niż rozumu ten mój koń ma, bo wetki dały radę dojechać w około godzinę. Niestety podejrzenie złamania kości koronowej, więc na szybko cykamy fotki. Chwila nerwowego oczekiwania... Kość cała. No ale w tak zwanym międzyczasie wyszła dzika opuchlizna stawu skokowego - nowy trop - złamanie czegoś w tamtej okolicy! Znów fotki - znów oczekiwanie ( cholera jak te zdjęcia się długo ładują...) - tu tez czysto. Ufff. Kości całe.
Przy okazji udało się też stwierdzić że nie mamy szpata ani zwyrodnień, co patrząc na wiek Dziadka jest całkiem spoko wyczynem.
Diagnoza - coś miękkiego się urwało. Leczenie - stać, chłodzić, nie używać. No i tym sposobem mam kulawego na amen konia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz