Chwilę później w ruch poszedł Fejsbuczek, odnalazłam najbliższą dostępną maszynę do świecenia w konia i zaklepałam termin wypożyczenia. Tuż po nowym roku umówiłam wizytę z fizjoterapeutką i rozpoczęliśmy fazę combo.
Bo teraz proszę Państwa to można sobie taką kosmiczną technologię wypożyczyć do stajni, że szczęka opada! Komputer pokładowy z funkcją laserów, magnetoterapii i ultradźwięków. Wbudowane programy, całkiem łatwa obsługa i za worek monet oraz kupę czasu można sobie konia naprawić.
Przynajmniej taką mam nadzieję, choć rokowania w sprawie giczy pana Trevora wciąż są ostrożne. Jednak nie załamujemy się i robimy co się da, by poprawić szanse na powrót do zdrowia i sprawności.
Muszę przyznać, że po raz kolejny pan Koń mnie zaskoczył. Cały cykl zabiegów trwał od 40 min do prawie godziny, w między czasie paćkałam go żelem do USG, obkładałam dziwnymi końcówkami, jeździłam mu po nodze głowicami, szurałam kablami, a on zachowywał się prawie perfekcyjnie spokojnie. Piszę prawie, bo czasem gdzieś mi nagle uciekał zadem, najczęściej w trakcie dzikiej szarży na psa wyjadającego mu resztki posiłku spod pyska... Ale powiedzmy sobie szczerze, kto by się nie wkurzał na takiego pasożyta?
![]() |
I nasz boks zaczyna wyglądać jak centrum kontroli lotów NASA... |
Oczywiście poza zabiegami mamy też zalecenie trzymania kończynki w cieple, co zapewnia nam ochraniacz transportowy z dodatkowym futerkiem. Generalnie to wreszcie mogłam sobie powydawać kasę na gadżety dla staruszka... Kupiłam piękne, wysokie transportery, choć najprawdopodobniej nie uda mi się ich użyć zgodnie z zastosowaniem ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz