Gdzieś pod koniec stycznia wypadł nam termin na kolejną turę świecenia w konia magicznymi końcówkami. Udało się nawet ściągnąć do stajni naszą terapeutkę w celu ustalenia programu i planu zabiegów oraz weryfikacji postępów leczenia.
Tu muszę przyznać, że Dziadek zaskoczył wszystkich, bo nogi używa całkiem raźno*, w stępie dokracza i oprócz wygolonej giczy ciężko jest dopatrzeć się oznak niedawnego urwania wszystkiego.
Wiadomo, na ostrych zakrętach i w wyższych chodach już widać, że jest po kontuzji, ale jego tempo leczenia jest i tak imponujące. Może jednak jest dla niego jakaś nadzieja?
Trochę zmieniły nam się zabiegi - ta tura stała pod znakiem stanów przewlekłych i głębokiej relaksacji. Jak zawsze po laserze staw znów spuchł, ale tak ma niestety być bo trzeba rozbić paskudztwo które się tam nazbierało. Możliwe że po kontrolnym USG gdzieś pod koniec miesiąca spróbujemy jeszcze przystawić pijawki aby oczyścić resztę opuchlizny.
Ja wciąż podziwiam spokój i opanowanie mojego konia, który dzielnie znosi godzinny obóz cyganów w swoim boksie wraz z psem, kotem, ciocią zza ściany, pikającym i piszczącym sprzętem i dziką ilością toreb, paczek, stołków i skrzynek. Na starość ten folblut jest na prawdę grzecznym wierzchowcem... Może to prawda że one dojrzewają po 25 roku życia?
*kilka dni temu korzystając z ładnej pogody uznałyśmy z Koleżanką od Turbokuca, że można by się przejść na jakiś mikro spacer z końmi po lesie. Stępem i ostrożnie, bo przecież Trevor w pień kulawy no i zobaczymy jak daleko bo może zacznie go boleć czy coś... Po 5 minutach po wyjściu ze stajni żałowałam, że nie wzięłam go na wędzidle a podczas mijanki z panem na drodze zaprezentował przepisową Capriolę, próbując skosić panu czapkę zadnią nogą. Obcinam owies...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz