sobota, 31 grudnia 2016

Dlaczego nie wysłodki?

Mam jednego chudego i jednego starego konia. Oba kiepsko wykorzystują paszę, bo u starego to już zęby nie te (i połowa mu wylata bokiem, z czego bardzo cieszy się okoliczne ptactwo), a druga nie zna w zasadzie pojęcia kosmków jelitowych, więc co wpadnie, to wypadnie w formie mało przetworzonej. Głównym problemem doboru pasz w moim przypadku jest więc łatwość w przyswajaniu i spożywaniu poszczególnych komponentów. Naturalnym wyborem wielu koniarzy są w takich przypadku wysłodki buraczane zwane wytłoczkami.



Produkt ten ma wiele zalet:

  • jest tani, bo cena 30 kg wysłodków (wysłodek?) waha się w granicach 35-40 zł, więc jeśli uda się ogarnąć transport własny, to w zasadzie płacimy jak za barszcz. Dodatkowo wysłodki po zalaniu wodą zwiększają kilkukrotnie swoją objętość, więc mała ich ilość starczy by zapchać brzuch naszego konia. (proponowana dawka to 100 g na 100 kg konia)
  • jest łatwo przyswajalny, bo gryźć nie trzeba, energia z wysłodków jest energią długouwalnianą, zawierają dużo wapnia i potasu
  • są smaczne i chętnie zjadane przez konie
  • mają stosunkowo mało białka (około 10%) więc nie są niebezpieczne dla koni ochwatowych
  • mają dużo (16%) włókna, które jest bardzo kopytnym potrzebne w prawidłowym żywieniu
Jakie są wady wysłodków? 

Mają fosforu tyle co nic. Trzeba więc pamiętać o jego zbilansowaniu, poprzez dodanie innych składników do paszy. Zazwyczaj stosuje się do tego otręby pszenne, co sprawia, że zamiast jednego worka mamy już w stajni dwa.

Bywają upierdliwe w przygotowaniu, bo trzeba zalewać stosunkowo długo przed podaniem, chyba że zalewamy wrzątkiem, ale wtedy też się trzeba trochę nagimnastykować... Zalewanie na noc w warunkach zimowych skutkowało kilka razy zamarzniętymi wysłodkami na śniadanie, za to wstawienie do cieplejszego pomieszczenia - zeżarciem wiadra wysłodków przez stajenne koty. Nie pytajcie, te koty były dziwne i jadły bardzo różne produkty...

Podobno (gdzieś wyczytałam) wysłodki zakwaszają organizm konia, ponieważ trawione są dopiero w jelitach. Mogą przez to powodować biegunki, szczególnie u koni z wrażliwym układem kanalizacyjnym. 

Wysłodkami skarmiałam Trevora, z braku innych pomysłów karmiłam też nimi Nette zeszłej zimy. Były to dawki eksperymentalne, około 250 ml suchych wysłodków raz dziennie na konia. Wychodziło coś około 1,5 l namoczonych, więc pół małego wiaderka. Do tego miały dodawane pół miarki otrąb pszennych, które same w sobie też mogą powodować rozwolnienie, bo wzmagają perystaltykę jelit. Jaki był efekt? Konie ani nie spadły, ani nie przytyły. Woda z zadków leciała w sposób umiarkowany, szału nie było, a upierdliwość spora z zalewaniem i pilnowaniem, żeby nie zamarzło, żeby nie za ciepłe, żeby nie za suche, żeby rzeczone koty nie wpier...spożyły.

Po dłuższych przemyśleniach, powodowana moim skrajnym lenistwem, przerzuciłam się na jęczmień (który załatwia mi obsługa stajni) i trawokulki. Finansowo wychodzi podobnie, a nie muszę się bawić w dokupowanie i transportowanie otrąb pszennych. 

Ale konikom bez problemów gastrycznych oraz cierpliwym stajennym - serdecznie polecam.


piątek, 30 grudnia 2016

Pierwszy koń na zmarnowanie...

Jest takie stare, końskie przysłowie, że pierwszy koń to zawsze idzie na zmarnowanie.
W sumie coś w tym jest, bo nie ważne, ile byśmy książek przeczytali i ile kursów zaliczyli, i tak wychowanie swojego pierwszego konia jest pasmem porażek, wpadek i mniej lub bardziej tragicznych w skutkach wypadków. Pomimo tej gehenny Koń Pierworodny zawsze jest najbardziej kochanym na świecie rumakiem, i nie zważając na jego przywary i niedociągnięcia, obcowanie z nim daje zupełnie inny rodzaj satysfakcji niż jazda na nawet najlepiej ułożonym wierzchowcu.

Mój Pierworodny to Trevor. Był on prezentem na siedemnaste moje urodziny, genialnym pomysłem mojej matki, która wreszcie uległa moim namowom i postanowiła mi kupić konia. Ja optowałam na początku za wydzierżawieniem jakiejś cholery, ale Matka moja kochana poszła na całość.

W kwietniu zapadła decyzja, by kupić jakiegoś konia dla młodej amazonki, który spełniał by kilka prostych warunków: miał być w miarę młody (ok.6 lat), zdrowy, bezpieczny i z możliwościami do małego sportu. Najchętniej żeby była to jakaś ładna klaczka, srokata albo kara, z fajną plamką na główce i długą jedwabistą grzywą.... Cały kraj zjeździłyśmy, by w październiku wrócić do domu, podjechać do stajni w której jeździłam, spojrzeć w oczy gniadej szkaradzie która jak szalona latała wzdłuż płotu padoku. Tak, wybrałam Trevora, 10 letniego folbluta po torze, po wielokrotnych kontuzjach nóg, zrywanych ścięgnach, z zakazem skoków, z tendencją do odsadzania się, gryzącego, kopiącego, ponoszącego i posądzanego o bycie wnętrem.... Tjaaa...


Nasz trener skwitował to w dwóch słowach: Siebie warci.
I miał racje.

Z Trevorem wiąże się wiele opowieści, jeszcze z czasów toru. Podobno był niesamowicie miłym w obsłudze koniem, który w stosunku do kobiet wykazywał anielską wręcz cierpliwość. Miał problemy  z wchodzeniem do start maszyny, więc starym sposobem - dostawał pałką między uszy i wpychano go na siłę. W efekcie odsadzał się jak wariat, często tracąc równowagę i wywalając się na plecy. Do dziś zresztą została mu klaustrofobia i niechęć do bycia przywiązanym większa niż u innych koni...

W klubie pokazał się z innej strony. Był super wrażliwy na pomoce, przynajmniej w porównaniu z innymi końmi, jakimi dysponowaliśmy. Problem jednak stanowił galop, bo coś mu w mózgu odsprzęglało i nie dawał się opanować. Jak się wybiegał, to sam się zatrzymywał. Człowiek mógł mu jedynie sugerować kierunek. Dodatkowo odruch odsadzania się i lęk przed dotykaniem głowy stanowiły ciekawe wyzwanie przy zakładaniu ogłowia...

Podczas pracy w szkółce miał na swoim koncie kilka wypadków, o niektórych wiedziałam, niektóre opowiedziano mi wiele lat po tym, jak go kupiłam. Najsłynniejszy był nokaut instruktora, którego zwalił a potem kopnął w szczękę... niestety mocno połamał delikwenta. Jednej dziewczynie podczas próby czyszczenia odgryzł kawałek ucha. Nie powiem, ciekawy wybór jak na pierwszego konia...

Tak więc kupiłam konia, którego nie za bardzo umiałam zapakować do przyczepy, bałam się na nim jeździć szybciej niż kłusem i ciągle zastanawiałam się kiedy mnie zabije. Idealnie.

Pracowaliśmy wieloma różnymi metodami, popełniłam chyba wszystkie możliwe błędy, na szczęście oboje wyszliśmy z tego w miarę bez szwanku. Przeszliśmy przez makabryczne kiełzna z dźwignią, jazdę na podwójnej wodzy, patenty rodem z Milczenia Owiec, próby dominacji (obopólnej) na roundpenie i inne śmieszne sytuacje, które kiedyś na pewno szerzej opiszę.



W efekcie mam najlepszego kumpla na świecie, któremu ufam. On mi chyba też trochę ufa, tak przynajmniej wnioskuje po jego zachowaniu. Nie jest ani świetnie ujeżdżony, ani wychowany. Nadal nie da się go za bardzo przywiązać, nie wchodzi do przyczepy, zawsze stara się stanąć na wężu żeby uniknąć kąpieli a w terenie zalicza wszystkie niskie gałęzie, dbając o ćwiczenie mojego refleksu. Kocham go całym sercem i nie wiem co będzie, jak go nie będzie...

Pięknie sobie zmarnowałam tego mojego Pierworodnego.

Co jeść panie Premierze?

Tak więc są dwa konie. Oba post-sporty, oba gorącej krwi. Oba gniade. Na tym podobieństwa się kończą.
Jeden stary, drugi młody. Jeden wałach, druga klacz. Jeden ma tendencję do tycia na brzuchu, wzdęć i gazów, druga ma wieczne biegunki i spada z masy zanim do mojego mózgu dotrze pomysł o ścięciu jej dawki żywieniowej. Weź bądź człowieku mądry i je jakoś karm.

Pasze dla koni można podzielić na dwa główne rodzaje: Treściwe i Objętościowe.

W naturze konie głównie żrą objętościowe, czyli wszelkie zielone badyle zawierające chlorofil, które da się znaleźć na ziemi, na krzakach lub wygrzebać z ziemi.
Czasem dojadają w zimie jakieś bulwy, nie pogardzą korą, kwiatkami, nasionkami i owocami. Takie to wszystkożerne kosiarki napędzane na biomasę. Czysta objętościówka.

W warunkach hodowlanych większość koni faszerowana jest paszami treściwymi - owies, czasem jęczmień, pszenica,  kukurydza. Jak ktoś bardziej obyty w temacie sklepów jeździeckich, to kupuje muslie, granulaty, sieczki wspomagające apetyt i inne wymyślne dodatki. Jest to oczywiście zasadne przy koniach pracujących fizycznie, czy to pociągowo czy sportowo. Jednak, jak już wcześniej zauważyłam, moje rumaki to nieroby, więc odpada duża ilość treściwej.

A jakoś tuczyć trzeba, bo Nette to kościotrup nieprzyswajający z paszy zbyt wiele, a Trevor jest już stary i procesy anaboliczne biorą powoli górę nad procesami katabolicznymi w jego organizmie. Co więc dawać takim koniom?

Podstawą absolutną jest SIANO. W opór siana. Tak, żeby już na samą myśl o sianie im się niedobrze robiło :P Można dodać trochę słomy - owsianki, ale z tym w przypadku Trevora zawsze ostrożnie, bo mu bebech wyskakuje taki, jakby połknął za młodu pralkę Franię.
W sezonie pastwiskowym oczywiście wskazana jest trawa lub zielonka (choć z tą drugą należy uważać, bo łatwo może się zaparzyć i powodować kolki!)

Co do treściwej...

Aktualny jadłospis moich kopytnych opiera się na:

  • Śrutowanym jęczmieniu podawanym na mokro 
  • Trawokulkach (również na mokro)
  • Owsie w małych ilościach
  • Dodatkach paszowych: Probiotyk z drożdżami, otręby ryżowe, dodatek witaminowy, granulat podstawowy.

Dlaczego tak? Jęczmień, jak pisze wiele mądrych głów, ma większą energię strawną, która jest dłużej uwalniana niż w przypadku owsa, więc nie daje efektu BUM. W obu moich przypadkach po zwiększeniu dawki owsa konie biegają po padokach jak szalone i spadają z masy. Stąd pomysł jęczmienia, który na razie się sprawdza. Podobno trzeba uważać na przebiałkowienie, jak na razie nie zauważyłam niepokojących symptomów. Dostają ok. 3/4 miarki na dzień.

Trawokulki - taki koński fastfood, bo już wstępnie przetrawione. (Piwo lepsze od chleba, bo gryźć nie trzeba). Ja podaje ok. 1/2 miarki dziennie, trawokulki w wersji deluxe - czyli z dodatkiem lucerny.

Owies - szczególnie zimą, bo czymś w piecu grzać trzeba. Moje mają ok. 1,5 miarki na dzień.

Probiotyk na bazie drożdży - w miarę ekonomiczny sposób na utrzymanie prawidłowej flory bakteryjnej w jelitach. Szczególnie przydatny przy Nette, która bez tego jest bardzo wylewna...że tak to poetycko ujmę. Trevorowi też poprawiło jakość odpadów.

Otręby ryżowe - Omega 3, oleje, mikro makro cud miód. Jak na razie zaczynam ich stosowanie (nie zjedliśmy jeszcze pierwszych 10 kg ), więc nie wiem czy działają. Podobno pomagają w nabudowaniu mięśni, co w obu przypadkach jest mocno wskazane.

Witaminy - wiadomo, uzupełnienie diety.

No i raz na jakiś czas siemię lniane w formie meszu, tak na oczyszczenie jelit i poprawę kondycji sierści.

Smacznego :)






Dwa gniade mutanty

Cześć, jestem Weronika i jestem koniocholiczką.

Nie jestem nastoletnią miłośniczką konisiów, nie jestem ambitnym sportowcem, daleko mi do hodowcy oraz nadgorliwego pensjonariusza, który chucha i dmucha na swoje rumaki.

Ja po prostu mam konie... Choć coraz częściej wydaje mi się, że to moje konie mają mnie.

Jak można się domyślić, mam dwa kopytne i oba są gniade. W sumie nie planowałam rumaków tej maści, ale historia mojego wejścia w posiadanie tych zwierząt jest pasmem pomyłek i przypadków, które opiszę kiedyś w innym miejscu.
Oba moje konie są w pewien sposób specyficzne, częściowo spisane na straty, nie nadające się ani do regularnej pracy ani tym bardziej do sportu. Są to obiekty klasyfikowane jako Koniki do Kochania.
Więc je kocham, bo co mam innego biedna poczynić...


Mój Pierwszy i Najważniejszy - Trevor. Wiekowy już folblut, zakupiony z ośrodka jeździeckiego w którym to uczyłam się arkanów trudnej sztuki utrzymywania się w siodle. Z bieżących problemów poza niestabilnością psychiczną wynikającą z genetyki... wszystkie cztery nóżki po zerwaniu ścięgien, niektóre wielokrotnie blistrowane. Krzywy zgryz, zapadnięty grzbiet, strzykające biodro, brzuszek piwny i marzenie o byciu ogierem rozpłodowym. Klaustrofobia i paniczny lęk przed krowami i ptactwem domowym. To chyba tyle o moim najwspanialszym, wymarzonym koniku.


Jest też Ona - Nette. Dziewczyna, której nie udało się zdrowie, pomimo tego, że w papierach jest chodzącym ideałem. Problemy z kręgosłupem, albo z miednicą, w zasadzie nie wiadomo, powodują nierówny wykrok zadu. Kopyta są tak zbudowane, że gniją od patrzenia na błoto. Układ pokarmowy jest parodią kanalizacji z XVIII wieku - szczelność to pojęcie względne, a dla wygody i tak wszyscy wylewają pomyje przez okno. Zapomniałam dodać, że toto ma dobrze ponad 175 cm w kłębie i z powodu kiepskiej przyswajalności pokarmów wygląda jak chodzący szkielet. Nette nie jest moja, ale jest pod moją opieką. I częściowo na moim garnuszku, a karmienie tej panny to temat na doktorat.

W związku z wolnymi mocami intelektualnymi postanowiłam opisać życie z moimi dwoma gniadymi mutantami. Może coś z tego mojego pisania się komuś przyda?