piątek, 30 grudnia 2016

Pierwszy koń na zmarnowanie...

Jest takie stare, końskie przysłowie, że pierwszy koń to zawsze idzie na zmarnowanie.
W sumie coś w tym jest, bo nie ważne, ile byśmy książek przeczytali i ile kursów zaliczyli, i tak wychowanie swojego pierwszego konia jest pasmem porażek, wpadek i mniej lub bardziej tragicznych w skutkach wypadków. Pomimo tej gehenny Koń Pierworodny zawsze jest najbardziej kochanym na świecie rumakiem, i nie zważając na jego przywary i niedociągnięcia, obcowanie z nim daje zupełnie inny rodzaj satysfakcji niż jazda na nawet najlepiej ułożonym wierzchowcu.

Mój Pierworodny to Trevor. Był on prezentem na siedemnaste moje urodziny, genialnym pomysłem mojej matki, która wreszcie uległa moim namowom i postanowiła mi kupić konia. Ja optowałam na początku za wydzierżawieniem jakiejś cholery, ale Matka moja kochana poszła na całość.

W kwietniu zapadła decyzja, by kupić jakiegoś konia dla młodej amazonki, który spełniał by kilka prostych warunków: miał być w miarę młody (ok.6 lat), zdrowy, bezpieczny i z możliwościami do małego sportu. Najchętniej żeby była to jakaś ładna klaczka, srokata albo kara, z fajną plamką na główce i długą jedwabistą grzywą.... Cały kraj zjeździłyśmy, by w październiku wrócić do domu, podjechać do stajni w której jeździłam, spojrzeć w oczy gniadej szkaradzie która jak szalona latała wzdłuż płotu padoku. Tak, wybrałam Trevora, 10 letniego folbluta po torze, po wielokrotnych kontuzjach nóg, zrywanych ścięgnach, z zakazem skoków, z tendencją do odsadzania się, gryzącego, kopiącego, ponoszącego i posądzanego o bycie wnętrem.... Tjaaa...


Nasz trener skwitował to w dwóch słowach: Siebie warci.
I miał racje.

Z Trevorem wiąże się wiele opowieści, jeszcze z czasów toru. Podobno był niesamowicie miłym w obsłudze koniem, który w stosunku do kobiet wykazywał anielską wręcz cierpliwość. Miał problemy  z wchodzeniem do start maszyny, więc starym sposobem - dostawał pałką między uszy i wpychano go na siłę. W efekcie odsadzał się jak wariat, często tracąc równowagę i wywalając się na plecy. Do dziś zresztą została mu klaustrofobia i niechęć do bycia przywiązanym większa niż u innych koni...

W klubie pokazał się z innej strony. Był super wrażliwy na pomoce, przynajmniej w porównaniu z innymi końmi, jakimi dysponowaliśmy. Problem jednak stanowił galop, bo coś mu w mózgu odsprzęglało i nie dawał się opanować. Jak się wybiegał, to sam się zatrzymywał. Człowiek mógł mu jedynie sugerować kierunek. Dodatkowo odruch odsadzania się i lęk przed dotykaniem głowy stanowiły ciekawe wyzwanie przy zakładaniu ogłowia...

Podczas pracy w szkółce miał na swoim koncie kilka wypadków, o niektórych wiedziałam, niektóre opowiedziano mi wiele lat po tym, jak go kupiłam. Najsłynniejszy był nokaut instruktora, którego zwalił a potem kopnął w szczękę... niestety mocno połamał delikwenta. Jednej dziewczynie podczas próby czyszczenia odgryzł kawałek ucha. Nie powiem, ciekawy wybór jak na pierwszego konia...

Tak więc kupiłam konia, którego nie za bardzo umiałam zapakować do przyczepy, bałam się na nim jeździć szybciej niż kłusem i ciągle zastanawiałam się kiedy mnie zabije. Idealnie.

Pracowaliśmy wieloma różnymi metodami, popełniłam chyba wszystkie możliwe błędy, na szczęście oboje wyszliśmy z tego w miarę bez szwanku. Przeszliśmy przez makabryczne kiełzna z dźwignią, jazdę na podwójnej wodzy, patenty rodem z Milczenia Owiec, próby dominacji (obopólnej) na roundpenie i inne śmieszne sytuacje, które kiedyś na pewno szerzej opiszę.



W efekcie mam najlepszego kumpla na świecie, któremu ufam. On mi chyba też trochę ufa, tak przynajmniej wnioskuje po jego zachowaniu. Nie jest ani świetnie ujeżdżony, ani wychowany. Nadal nie da się go za bardzo przywiązać, nie wchodzi do przyczepy, zawsze stara się stanąć na wężu żeby uniknąć kąpieli a w terenie zalicza wszystkie niskie gałęzie, dbając o ćwiczenie mojego refleksu. Kocham go całym sercem i nie wiem co będzie, jak go nie będzie...

Pięknie sobie zmarnowałam tego mojego Pierworodnego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz