Po świecie krążą historie o zwariowanych starych pannach, żyjących z kilkudziesięcioma kotami, o kobitkach, które z tych czy innych powodów mają psa zamiast dziecka (np. moja znajoma Komórka Macierzysta, która swojego kundelka nie karci za szczekanie pod cudzym oknem, bo to hamuje rozwój jego osobowości...). Moim zdaniem powinna zostać jeszcze stworzona kategoria amazonek, które upupiają swoje konie.
Upupianie koni ma wiele twarzy, zawsze jednak wiąże się z ich uczłowieczeniem, udziecinnieniem i przeświadczeniem właściciela, że jego zwierze jest totalnie specjalnej troski, i tylko on, jego umiłowany właściciel, może zapewnić mu godne warunki życia... No i tylko właściciel wie, czego mu trzeba, najczęściej wie lepiej niż każdy inny, łącznie z wetem i kowalem. Jak wiadomo, w takim przypadkach jeśli zdanie weta nie zgadza się z diagnozą właściciela, należy zmienić weta...
No i mamy przypadki przypadki przeróżne, kolorowe i podłużne. Na szczęście proceder ten oprócz otyłości i totalnego rozpuszczenia kopytnych nie powoduje u nich większych szkód na ciele i umyśle.
Częste przypadki ludzi, którzy odstawiają swoje konie od jakiejkolwiek pracy, bo uważają, że koń już się w życiu napracował (szczególnie całkiem zdrowy i znudzony ciągłym żuciem siana na padoku wałach lat 18, którego aż trzęsie na myśl o spacerze gdziekolwiek poza ogrodzenie), jest po strasznie-niewyobrażalnie-ciężkiej kontuzji i teraz już może tylko odpoczywać do końca swoich dni albo doznał już w życiu tyle złego, że teraz ma prawo do szczęścia...
No właśnie, ale czy konie, których świat ogranicza się do codziennej rutyny : żarcie - padok - boks - żarcie jest na pewno szczęśliwy? A co z dostarczaniem mu bodźców? Co z utrzymywaniem go w dobrej kondycji poprzez zrównoważony trening? Czy na prawdę te 100 metrów między boksem a bramką pastwiska wystarczy na pobudzenie wszystkich układów potrzebnych do życia? Czy może przez to nasze kochanie ich za sam fakt istnienia doprowadzamy do coraz większych schorzeń cywilizacyjnych naszych podopiecznych?
Otyłość, sztywność stawów, problemy z kręgosłupem, brak wydolności oddechowej i krążeniowej, wreszcie marazm, nuda, demencja i depresja. Brzmi jak zestaw 60 latka po karierze za biurkiem a tyczy się niestety naszych prywatnych koni.
Do tego jeszcze totalny brak odporności na zmienność otoczenia, ani fizycznej, ani psychicznej. A to skutek wylizywania przez właściciela boksu do czysta, derkowania co trzy minuty, bo kapuśniaczek pada i dawania suplementów na zaś, bo a nuż widelec coś się mu stanie.
No i ruszanie takich koni... najczęściej człaping na lonży w kantarze przez 20 minut, z czego połowa czasu mija na dogadaniu się w którą stronę biegamy... Bez galopu oczywiście, bo jeszcze się zmęczy!
No i to cudowne podejście: jak kiedyś był chory, to ja mu obiecałam, że on się już więcej nie zmęczy w życiu... dlatego jeżdżę na luźnej wodzy do lasu, daje mu łazić jak chce i paść się na podciągniętym popręgu, potem się płoszyć i popierdalać na oślep po dziurach.... na pewno sobie nic nie zrobi, bo przecież sam wybiera ścieżkę, ja go nie przymuszam. Potem ruszam kłusem, ale muszę wisieć na ryju całą sobą, bo z mojego rumaka aż kipi energia i cieknie uszami... ale nie pojadę galopem, bo się wtedy spoci, a on się nie może spocić, bo ja mu obiecałam...
No kurde absurd. Koń najpierw się wlecze nie angażując zadu, więc cały ciężar szacownej amazonki wali mu po kręgosłupie. Rozgrzewki w zasadzie nie ma, bo co to za rozciągnięcie i praca, jak konisko lezie ogarnięte niczym osiedlowy pijak po pierwsze poranne piwo, potykając się o wszystko i wlekąc kopytami po ziemi. Potem rusza kłusem, cały spięty jak scyzoryk, walcząc z kontaktem i wywalając swojego jeźdźca w kosmos. Nawet nie chcę sobie wyobrażać co się wtedy dzieje z jego plecami...
Ale jak wiadomo, cukiereczek nie może się zmęczyć, bo taką ma wieczystą umowę z właścicielką...
Ja za to męczę swoje konie makabrycznie, bo lonżuje je bezlitośnie na różnych szatańskich wypięciach i doprowadzam do spienienia na szyi i klacie... Bez cienia współczucia każę im kicać przez cavaletti, siodłam i jeżdżę do lasu wymagając skupienia i podporządkowania. Nie pozwalam również na swobodne zachowanie konia, karcąc za gryzienie, kopanie, wyrywanie się, dreptanie w miejscu i inne naturalne odruchy biednego stłamszonego zwierzęcia. Dodatkowo narażam je na stres przedstawiając im inne gatunki zwierząt, ciągając po nieznanych terenach, zakładając dziwne przedmioty na głowy i generalnie narażając na straszny stres...
Przez takie straszne podejście mój 25 letni wałach bez problemu rusza ze mną na 30 kilometrowy rajd, startuje w podwórkowych zawodach i cieszy się całkiem dobrym zdrowiem. Natomiast kobyła "z której nic już na pewno nie będzie, bo ona się zabije o własne nogi" właśnie zaczęła samodzielnie zmieniać nogi w galopie, przestała się potykać i jest w trakcie zabudowywania swojego szkieletu mięśniami.
Jestem zła, nie kocham swoich koni. Katuje je i męczę.... Ciekawe tylko, czyje konie są w ogólnym rozrachunku szczęśliwsze...
![]() |
Biedny i zmaltretowany po treningu Trevor... |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz