Z przerażeniem stwierdziłam, że to stajenny, a jak wiadomo, jak dzwoni stajenny, to coś zazwyczaj jest nie tak. No i już w myślach wyliczam: kolka? złamana noga? pokopał się? rozwalił drzwi i ma rozchlastaną klatę?
Odzywa się w telefonie głos: - Ej, skończyła Ci się ta kasza gryczana, co ją mamy dawać Trevorowi...
Ulga, nic mu się nie stało. Ale jaka u licha kasza gryczana? Przecież ja nie karmię konia kaszą...
Dopiero po chwili wpadłam na to, że stajennemu chodzi o wysłodki buraczane, które faktycznie po namoczeniu wyglądają trochę jak rozgotowana kasza gryczana...
Ostatnio na rynku jeździeckim pojawiła się moda na szkolenia z zakresu żywienia koni. Mamy więc warsztaty i wykłady z mega specjalistami z dziedziny dietetyki kopytnych, którzy za odpowiednią opłatą nam wyłuszczą, czym i jak mamy karmić naszego konia. Ja tam do tego podchodzę sceptycznie. Jak to powiedział starej daty trener na kursie instruktorskim a później potwierdził mój drugi mentor z dziedziny hodowli koni - trawa dobra na wszystko. A jak nie ma trawy to dopiero należy się zacząć martwić.
Wracając do szkoleń, sama nie byłam, ale mam trochę doświadczeń zebranych od tych, co byli. Uczestnikami zazwyczaj są młode, narwane panienki, które chcą być potem trenerami osobistymi swoich koni alla Chodakowska czy inna Lewandowska. No i się zaczyna:
1. Konie nie powinny jeść z ziemi, bo na ziemi jest brudno. Wszelkie żarcie powinno być podawane z siatek, żłobów lub innych specjalistycznych misek za habernaście milionów z tego czy innego sklepu. Oczywiście musimy pamiętać o bezpieczeństwie i wieszać siatki wystarczająco wysoko, by konik nie włożył w nie nogi...
Serio? A potem dziwimy się, że nasze kopytne mają odwrotny grzbiet i jelenią szyję... Tak na chłopski rozum - czy konie na stepach mają siatki na siano? A może inaczej to ujmę i bardziej obrazowo - jak wygląda szyja i grzbiet żyrafy, która żywi się listkami z drzew a nie trawą na ziemi? Czy na pewno chcemy, aby tak właśnie były zbudowane nasze konie? No i jeszcze jedno, z brudu jeszcze nikt nie umarł, a z głodu a i owszem. Jak koń raz na jakiś czas pochłonie trochę kurzu, to mu nic nie odpadnie. Po to ma obśliniony ryjek i flegmę w nosie, żeby to wszystko ładnie odfiltrować a potem parskając na powitanie, zainstalować cały ten syf na naszych świeżo upranych kurtkach albo umytych włosach. Natura już to dobrze przemyślała :)
2. Wszelkie pasze granulowane można podawać na sucho. Jako że wysłodki buraczane też są granulowane, to można je dawać na sucho, tak jak granulaty, witaminy i trawokulki....
Znacie mało humanitarny sposób na pozbycie się myszy z paszarni? Wystarczy rozsypać trochę wysłodków na podłodze. Myszy to wcinają, potem zaczyna je suszyć więc idą napić się wody... No i zjedzone wysłodki pod wpływem wody zaczynają zwiększać swoją objętość... czasem ponad 6-ciokrotnie. No i mysz nie jest w stanie się tak mocno rozciągnąć więc jej powłoki ulegają dezintegracji.
To samo dzieje się z końmi, którego skarmimy suchymi wysłodkami. Tyle że koń nie pęka, a dostaje kolki i w cierpieniu umiera. Koniec pieśni. Wysłodki zawsze na mokro i zawsze moczone dłuższy czas. Wysłodki są tanie, są efektywne w tuczeniu koni, ale w nieodpowiednich rękach mogą być NIEBEZPIECZNE. Dlatego właśnie ja wolę trochę dopłacić i stosować trawokulki, które faktycznie można stosować na sucho, bo nie pęcznieją a jedynie się rozpadają.
3. Koń musi jeść owies, bo inaczej będzie głodny i schudnie.
Na tej samej zasadzie dziecko powinno pić kawę, bo się nie dobudzi rano. I koniecznie żreć 4 500 kalorii dziennie, jak sportowiec albo żołnierz na froncie. Moim skromnym zdaniem konia dokarmiamy owsem w momencie, kiedy ma on wzmożone zapotrzebowanie na energię. W zimę, kiedy musi dogrzać ciałko, w czasie treningu albo pracy. Owies sam w sobie to zło. Owies to szybko uwalniana, bardzo duża dawka energii, która jeśli nie zostanie spalona przez machanie nogami, to uwalnia się przez durne pomysły.
Za duża ilość owsa "grzeje" mózg konia i powoduje, że staje się on nadpobudliwy, drażliwy, złośliwy i nieprzewidywalny. Często taki stan jest mylony z posiadaniem przez wierzchowca energii do pracy. Tylko co to za praca, jeśli przed treningiem musimy konia przegonić na lonży przez 30 min, żeby w ogóle zbliżyć się do niego z siodłem? A podczas samej jazdy modlimy się o przetrwanie na końskim grzbiecie i z lękiem odbieramy każde skrzypnięcie bramki czy głośniejsze pierdnięcie innego konia, bo wszystko może wywołać nagły atak pierdolca u naszego rumaka.
Owies - tak, ale z głową. A cała miarka (ok. litr) owsa trzy razy dziennie dla konie niepracującego - zdecydowane nie. Konie niepracujące mogą spokojnie żyć bez owsa, jeśli zastąpimy je granulatem, jakimś muslie, jęczmieniem, kukurydzą, czymkolwiek innymi w sensowych proporcjach. Mogą też "towarzysko" dostawać garść lub 1/4 miarki na posiłek, co by im smutno nie było, że kumpel obok żre, a on nie. I nie mamy problemów z elektrycznością naszego rumaka, możemy więc spokojnie na niego wsiadać nie spisując każdorazowo własnego testamentu. On spokojniejszy, my spokojniejsi - wszyscy wygrywają na takim układzie.
Wspierając się na naszym przykładzie, idzie wiosna i temperatura rzadko spada poniżej zera. Z szalonej 1,5 miarki na dzień dla moich koni zejdę pewnie na 1 miarkę albo i 3/4 dopóki nie będę mogła na nie wsiadać przynajmniej 4 razy w tygodniu i sensownie trenować ( przez trening rozumiem teren 1,5 godziny z galopami, z którego koń wraca mocno wybiegany albo godzina na placu z ćwiczeniami w ustawieniu, na drogach, a nie potupanie 30 minut stępokłusem w kółko na luźnej wodzy).
A na koniec taki oto Trevor patrzący z politowaniem na niektórych ludziów...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz