Kucka ma podobno COPD, RAO, RORERa i wszelkie inne paskudztwo w płucach. Emeryt ma ponad ćwierćwiecze na karku, więc jego układ oddechowy też nie jest jakiś super wydajny. Dodatkowo ostatnio były szczepione, więc mocniej chuchałam na ich zdrowie.
No i trochę się przeraziłam, jak mi kobyła kilka dni po szczepieniu zaczęła kaszleć na padoku, w stępie, w stajni... Już zaczęłam się głęboko zastanawiać, czy jej nie załatwiłam tym szczepieniem i nie rozchorowała mi się na amen.
Trevor trochę gorzej dychał, ale nie miał objawów wykrztuśnych.
Przeleczyłam towarzystwo witaminą C, Kucce zaaplikowałam ACC na oskrzele, jeżówka i czarnuszka na odporność i do przodu... Kilka dni było dobrze, potem znów nawrót.
Potem dychać zaczęłam ja... Kolega Harmoniusz wypluwał płuca na padoku, kaszleć zaczęła większość koni w stajni. Zaraza?
W międzyczasie odpaliłam telewizor - a tam Smog, smog i jeszcze większy smog... a w aplikacji jakości powietrza wychodzi, że w centrum stolicy bardziej zielono niż w okolicy stajni.
Także treningi uzależniamy teraz od stężenia smogu, co by się koniki nie zakaszlały na śmierć. Cywilizacja, kurde... Palenie w piecach śmieciami... Jak ja nie lubię ludzi!
poniedziałek, 26 lutego 2018
poniedziałek, 12 lutego 2018
Przyuczanie do terenów
Na świecie nadal króluje wieczna zmarzlina. My nie mamy hali ani lonżownika więc o bardziej sensownej robocie można pomarzyć do roztopów. Dodatkowo kucka wciąż kicha i prycha, i do prawdy nie wiem czy jest to związane z obniżeniem odporności po szczepieniu, mało zdecydowaną zimą w tym roku czy też wysokim stężeniem pyłów PM 2,5 i PM 10 w okolicy. A, no i jeszcze siodło jest u rymarza w naprawie...
W efekcie wszystkich tych mało sprzyjających warunków mamy ograniczone możliwości treningów.
Na jesieni podjęłam próby samodzielnej jazdy na Nette w teren. Skończyło się powrotem per pedes, bo się kobyła tak spalała na każdy listek i każdy patyczek, że żal mi było patrzeć na ten jej nerw.
Fakt, że miałyśmy jakiegoś pecha, bo tego akurat dnia w lesie pogonił nas owczarek niemiecki, potem wyjechał prosto na nas quad a na koniec spotkałyśmy dość duży zastęp konnych ze stajni obok. Pomimo wszystkich tych strachów kobyła mnie nie zabiła a podczas aktów paniki była w miarę pod kontrolą (jak na jej wielkość, kiełzno jakiego używamy i moje umiejętności). Jednak wróciła cała rozedrgana i mokra ze stresu...
Problem nie leży w lesie jako takim, bo kobyła podczas spacerów z innym koniem jest idealna. Próbowałam w wielu konfiguracjach - w siodle z obcym koniem, w zastępie, jako luzak obok Trevora czy też w ręku. Nawet podczas spacerów sama z dwoma mutantami nie miałam problemu w opanowaniu ich zachowania. Natomiast zabranie kobyły samej do lasu stanowi już powód do zlania się potem, palpitacji serca i ataków duszności.
Postanowiłam rozpocząć powolne przyzwyczajanie Kucynki do samodzielnego spacerowania.
Zaopatrzona w sznurkowy halter, porządny uwiąz z karabińczykiem "niebezpiecznym" oraz rękawiczki monterskie wybrałam się z dziewczyną w teren.
Na początku nie było źle - od jakiegoś czasu trenowałam łażenie do wielkiej kałuży na wysokości końca naszych pastwisk w celu chłodzenia nóg po treningach, więc do ściany lasu kuc szedł pewnie i bez problemu.
Schody zaczęły się między drzewami, bo zniknęły majaczące na horyzoncie konie i kobyła uświadomiła sobie, że już na prawdę jesteśmy same. Czuć było, że jej się ciśnienie podniosło, zaczęła energiczniej przebierać nogami, jednak pozostała pod kontrolą.
Pierwsze "wyjście z mroku" zaliczyłyśmy gdy na zad wyjechała nam terenówka z przyczepą. Trochę się dziewczyna zestresowała, wyskoczyła na długość uwiązu galopem, ale na szczęście nie wdeptała mnie przy tym w ziemię ani nie wyrwała się z ręki. Dość delikatny nacisk na nos spowodował zatrzymanie konia i powrót mózgu. Uspokojenie głosem i cuks dopełniły całość i znów wędrowałyśmy we względnym spokoju.
Po zejściu z głównej drogi kobyła trochę zaczęła tańczyć. Nie jest to przyjemne, gdy stepuje wokół ciebie bydełko mające 180 cm w kłębie, noszące łeb dużo wyżej niż twoja twarz i nie do końca rozgarnięte w kwestii lokalizacji swoich kopyt na podłożu. Wdrożyłam metodę małych kółek - jak się dziewczyna zbyt mocno rozpędzała, zaliczała woltę wokół mnie. Dodatkowo zaczęłam ją zatrzymywać klikaniem z cukierkiem i wyciągnięciem szyi to w dół, to w bok. Druga metoda zadziałała znakomicie, na każde następne kliknięcie nagle las przestawał być straszny a cały mózg kucynki skierowany był na poszukiwanie cukierka.
Gdzieś w połowie trasy zaliczyłyśmy drugie wejście w nadświetlną - tym razem na zad wyjechał nam zza zakrętu rowerzysta z podejrzanymi zamiarami. Był straszny, bo pojawił się znikąd i bezdźwięcznie, co mocno wystraszyło kobyłę ( i mnie też). Znów kilka kroków galopu na odległość linki, znów zatrzymanie. Trochę wyciągania głowy, ale po kliknięciu, cukierku, wolcie i zniknięciu pana z rowerem - kuc odzyskał względny spokój.
Z lekkim caplowaniem wreszcie doszłyśmy do pobliskiej łąki skąd widać już konie. Pomimo tego że są daleko, kobyła zupełnie odpuściła i zaczęła się paść.
Pierwsze koty za płoty, obie teren przeżyłyśmy. Jest nadzieja że do wiosny się ogarnie na tyle, by spacery były przyjemne dla nas obu.
W efekcie wszystkich tych mało sprzyjających warunków mamy ograniczone możliwości treningów.
Na jesieni podjęłam próby samodzielnej jazdy na Nette w teren. Skończyło się powrotem per pedes, bo się kobyła tak spalała na każdy listek i każdy patyczek, że żal mi było patrzeć na ten jej nerw.
Fakt, że miałyśmy jakiegoś pecha, bo tego akurat dnia w lesie pogonił nas owczarek niemiecki, potem wyjechał prosto na nas quad a na koniec spotkałyśmy dość duży zastęp konnych ze stajni obok. Pomimo wszystkich tych strachów kobyła mnie nie zabiła a podczas aktów paniki była w miarę pod kontrolą (jak na jej wielkość, kiełzno jakiego używamy i moje umiejętności). Jednak wróciła cała rozedrgana i mokra ze stresu...
Problem nie leży w lesie jako takim, bo kobyła podczas spacerów z innym koniem jest idealna. Próbowałam w wielu konfiguracjach - w siodle z obcym koniem, w zastępie, jako luzak obok Trevora czy też w ręku. Nawet podczas spacerów sama z dwoma mutantami nie miałam problemu w opanowaniu ich zachowania. Natomiast zabranie kobyły samej do lasu stanowi już powód do zlania się potem, palpitacji serca i ataków duszności.
Postanowiłam rozpocząć powolne przyzwyczajanie Kucynki do samodzielnego spacerowania.
Zaopatrzona w sznurkowy halter, porządny uwiąz z karabińczykiem "niebezpiecznym" oraz rękawiczki monterskie wybrałam się z dziewczyną w teren.
Na początku nie było źle - od jakiegoś czasu trenowałam łażenie do wielkiej kałuży na wysokości końca naszych pastwisk w celu chłodzenia nóg po treningach, więc do ściany lasu kuc szedł pewnie i bez problemu.
Schody zaczęły się między drzewami, bo zniknęły majaczące na horyzoncie konie i kobyła uświadomiła sobie, że już na prawdę jesteśmy same. Czuć było, że jej się ciśnienie podniosło, zaczęła energiczniej przebierać nogami, jednak pozostała pod kontrolą.
Pierwsze "wyjście z mroku" zaliczyłyśmy gdy na zad wyjechała nam terenówka z przyczepą. Trochę się dziewczyna zestresowała, wyskoczyła na długość uwiązu galopem, ale na szczęście nie wdeptała mnie przy tym w ziemię ani nie wyrwała się z ręki. Dość delikatny nacisk na nos spowodował zatrzymanie konia i powrót mózgu. Uspokojenie głosem i cuks dopełniły całość i znów wędrowałyśmy we względnym spokoju.
Po zejściu z głównej drogi kobyła trochę zaczęła tańczyć. Nie jest to przyjemne, gdy stepuje wokół ciebie bydełko mające 180 cm w kłębie, noszące łeb dużo wyżej niż twoja twarz i nie do końca rozgarnięte w kwestii lokalizacji swoich kopyt na podłożu. Wdrożyłam metodę małych kółek - jak się dziewczyna zbyt mocno rozpędzała, zaliczała woltę wokół mnie. Dodatkowo zaczęłam ją zatrzymywać klikaniem z cukierkiem i wyciągnięciem szyi to w dół, to w bok. Druga metoda zadziałała znakomicie, na każde następne kliknięcie nagle las przestawał być straszny a cały mózg kucynki skierowany był na poszukiwanie cukierka.
Gdzieś w połowie trasy zaliczyłyśmy drugie wejście w nadświetlną - tym razem na zad wyjechał nam zza zakrętu rowerzysta z podejrzanymi zamiarami. Był straszny, bo pojawił się znikąd i bezdźwięcznie, co mocno wystraszyło kobyłę ( i mnie też). Znów kilka kroków galopu na odległość linki, znów zatrzymanie. Trochę wyciągania głowy, ale po kliknięciu, cukierku, wolcie i zniknięciu pana z rowerem - kuc odzyskał względny spokój.
Z lekkim caplowaniem wreszcie doszłyśmy do pobliskiej łąki skąd widać już konie. Pomimo tego że są daleko, kobyła zupełnie odpuściła i zaczęła się paść.
Pierwsze koty za płoty, obie teren przeżyłyśmy. Jest nadzieja że do wiosny się ogarnie na tyle, by spacery były przyjemne dla nas obu.
piątek, 2 lutego 2018
Bryczki i fronty, czyli jeździectwo po polskiemu - Absurdy jeździectwa vol.4
Niestety mam za dużo czasu w pracy i siedzę na tych wszystkich portalach z ogłoszeniami jeździeckimi. O ochrach na kołki i powszechnej eskadronazie już pisałam. Wszędobylskie czapsy, które są sztylpami oraz konie dębujące również przerobiłam, myślałam więc, że nic mnie nie zaskoczy...
Aż tu nagle...
Dziś dwa kwiatki:
"Kupię używane fronty. Kontakt proszę na priv."- no dobra, myślę, to pewnie z forum ogłoszeń mieszkaniowych, pewnie w dalszej części jest info do jakich szafek... ale nie, to na stronce jeździeckiej. Długo zachodziłam w głowę, o co kaman z tymi frontami. Co to są te cholerne fronty?!?
Wydaje mi się, choć pewna nie jestem, że chodzi tu o Przody czyli potoczną nazwę ochraniaczy na przednie nogi, które są dużo częściej używane niż komplety, jako że zdecydowana większość koni kuta jest tylko na przód, więc mądre amazonki uważają, że założenie ochraniaczy na same przednie kończyny zapewni konisiowi bezpieczeństwo.
Swoją drogą taka dygresja starej amazonki - za czasów mojego jeździeckiego dzieciństwa konie w ogóle chodziły bez ochraniaczy. Jedynym wyjątkiem były konie strychujące (obijające podczas chodu tylnymi kopytami o stawy pęcinowe nogi obok) które obowiązkowo nosiły strychulce.
Aż tu nagle...
Dziś dwa kwiatki:
"Kupię używane fronty. Kontakt proszę na priv."- no dobra, myślę, to pewnie z forum ogłoszeń mieszkaniowych, pewnie w dalszej części jest info do jakich szafek... ale nie, to na stronce jeździeckiej. Długo zachodziłam w głowę, o co kaman z tymi frontami. Co to są te cholerne fronty?!?
Wydaje mi się, choć pewna nie jestem, że chodzi tu o Przody czyli potoczną nazwę ochraniaczy na przednie nogi, które są dużo częściej używane niż komplety, jako że zdecydowana większość koni kuta jest tylko na przód, więc mądre amazonki uważają, że założenie ochraniaczy na same przednie kończyny zapewni konisiowi bezpieczeństwo.
Swoją drogą taka dygresja starej amazonki - za czasów mojego jeździeckiego dzieciństwa konie w ogóle chodziły bez ochraniaczy. Jedynym wyjątkiem były konie strychujące (obijające podczas chodu tylnymi kopytami o stawy pęcinowe nogi obok) które obowiązkowo nosiły strychulce.
Coś mniej więcej na ten kształt, choć bez neoprenowego wypełnienia i nie tak dobrze skrojone. Zazwyczaj zrobione z twardej, wielokrotnie zamoczonej i ubłoconej skóry, która żadną miarą nie chciała współpracować. Sprzączki się zacinały, konie zawsze machały nogami przy próbie założenia tego ustrojstwa i generalnie było sto pociech. W rodzimej stajni na 30 koni chodziła w tym jedna kobyła.
Bywały też konie ścigające się - czyli uderzające kopytami tylnych nóg w piętki nóg przednich. Takim zakładało się coś na kształt dzisiejszych kaloszków.
No i konie bilardujące, czyli obijające sobie wszystkie nogi o siebie od wewnętrznej strony - to był jedyny przypadek kiedy zakładało się coś na kształt ochraniaczy przednich, obowiązkowo z wzmocnionymi panelami od wewnątrz.
No ale wyżej cytowana osoba kupi używane FRONTY....
"Kupie bryczki do 60zł. Najlepiej z pełnym lejem ale nie musi być.Tylko stan bdb i db" - Kupię bryczki, no spoko, zaprzęgowcy istnieją na tym świecie i też mają prawo się ogłaszać... Ale za 60 zł? Kto sprzeda bryczkę za taką małą kasę? Chyba tylko kolekcjonerka figurek schleich ;P I jeszcze że ta bryczka ma być z pełnym lejem? Chwila, aaaa, chodzi o bryczesy.... sic!
Bryczki, ochry, "bd miała jutro"... kurde czy laski piszące na tych forach mają limit na używanie klawiatury i każda zaoszczędzona litera jest na wagę złota?
No i kurde, jako wisienka na torcie zaatakowała mnie dziś "ląża"... Nie byle jaka, bo do kupienia za 25 zł.
Lonża, ciućmoki! Z francuskiego longe, więc cholera lonża, nie jakaś ląża. A jak już dziunie piszą bez polskich liter i czytam ogłoszenie, że laska szuka lazy w kolorze ruzowym to mnie krew zalewa podwójnie...
Chyba jestem już stara...
Subskrybuj:
Posty (Atom)