poniedziałek, 12 lutego 2018

Przyuczanie do terenów

Na świecie nadal króluje wieczna zmarzlina. My nie mamy hali ani lonżownika więc o bardziej sensownej robocie można pomarzyć do roztopów. Dodatkowo kucka wciąż kicha i prycha, i do prawdy nie wiem czy jest to związane z obniżeniem odporności po szczepieniu, mało zdecydowaną zimą w tym roku czy też wysokim stężeniem pyłów PM 2,5 i PM 10 w okolicy. A, no i jeszcze siodło jest u rymarza w naprawie...

W efekcie wszystkich tych mało sprzyjających warunków mamy ograniczone możliwości treningów.

Na jesieni podjęłam próby samodzielnej jazdy na Nette w teren. Skończyło się powrotem per pedes, bo się kobyła tak spalała na każdy listek i każdy patyczek, że żal mi było patrzeć na ten jej nerw.
Fakt, że miałyśmy jakiegoś pecha, bo tego akurat dnia w lesie pogonił nas owczarek niemiecki, potem wyjechał prosto na nas quad a na koniec spotkałyśmy dość duży zastęp konnych ze stajni obok. Pomimo wszystkich tych strachów kobyła mnie nie zabiła a podczas aktów paniki była w miarę pod kontrolą (jak na jej wielkość, kiełzno jakiego używamy i moje umiejętności). Jednak wróciła cała rozedrgana i mokra ze stresu...

Problem nie leży w lesie jako takim, bo kobyła podczas spacerów z innym koniem jest idealna. Próbowałam w wielu konfiguracjach - w siodle z obcym koniem, w zastępie, jako luzak obok Trevora czy też w ręku. Nawet podczas spacerów sama z dwoma mutantami nie miałam problemu w opanowaniu ich zachowania. Natomiast zabranie kobyły samej do lasu stanowi już powód do zlania się potem, palpitacji serca i ataków duszności.

Postanowiłam rozpocząć powolne przyzwyczajanie Kucynki do samodzielnego spacerowania.
Zaopatrzona w sznurkowy halter, porządny uwiąz z karabińczykiem "niebezpiecznym" oraz rękawiczki monterskie wybrałam się  z dziewczyną w teren.

Na początku nie było źle - od jakiegoś czasu trenowałam łażenie do wielkiej kałuży na wysokości końca naszych pastwisk w celu chłodzenia nóg po treningach, więc do ściany lasu kuc szedł pewnie i bez problemu.

Schody zaczęły się między drzewami, bo zniknęły majaczące na horyzoncie konie i kobyła uświadomiła sobie, że już na prawdę jesteśmy same. Czuć było, że jej się ciśnienie podniosło, zaczęła energiczniej przebierać nogami, jednak pozostała pod kontrolą.



Pierwsze "wyjście z mroku" zaliczyłyśmy gdy na zad wyjechała nam terenówka z przyczepą. Trochę się dziewczyna zestresowała, wyskoczyła na długość uwiązu galopem, ale na szczęście nie wdeptała mnie przy tym w ziemię ani nie wyrwała się z ręki. Dość delikatny nacisk na nos spowodował zatrzymanie konia i powrót mózgu. Uspokojenie głosem i cuks dopełniły całość i znów wędrowałyśmy we względnym spokoju.

Po zejściu z głównej drogi kobyła trochę zaczęła tańczyć. Nie jest to przyjemne, gdy stepuje wokół ciebie bydełko mające 180 cm w kłębie, noszące łeb dużo wyżej niż twoja twarz i nie do końca rozgarnięte w kwestii lokalizacji swoich kopyt na podłożu. Wdrożyłam metodę małych kółek - jak się dziewczyna zbyt mocno rozpędzała, zaliczała woltę wokół mnie. Dodatkowo zaczęłam ją zatrzymywać klikaniem z cukierkiem i wyciągnięciem szyi to w dół, to w bok. Druga metoda zadziałała znakomicie, na każde następne kliknięcie nagle las przestawał być straszny a cały mózg kucynki skierowany był na poszukiwanie cukierka.

Gdzieś w połowie trasy zaliczyłyśmy drugie wejście w nadświetlną - tym razem na zad wyjechał nam zza zakrętu rowerzysta z podejrzanymi zamiarami. Był straszny, bo pojawił się znikąd i bezdźwięcznie, co mocno wystraszyło kobyłę ( i mnie też). Znów kilka kroków galopu na odległość linki, znów zatrzymanie. Trochę wyciągania głowy, ale po kliknięciu, cukierku, wolcie i zniknięciu pana z rowerem - kuc odzyskał względny spokój.

Z lekkim caplowaniem wreszcie doszłyśmy do pobliskiej łąki skąd widać już konie. Pomimo tego że są daleko, kobyła zupełnie odpuściła i zaczęła się paść.


Pierwsze koty za płoty, obie teren przeżyłyśmy. Jest nadzieja że do wiosny się ogarnie na tyle, by spacery były przyjemne dla nas obu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz