środa, 22 lutego 2017

Daily Mutant News

Także wiosna. Śniegi stopniały, błoto nastało, choć jak na tą porę roku to w naszej stajni i tak jest w miarę sucho.

Temperatury powoli zaczynają oscylować wokół 5 stopni na plusie, więc o ile nie pada i nie wieje jak potępione, to Mutanty chodzą bez derek.
Bycie na golasa ma swoje dobre i złe strony... choć w sumie to z ich punktu widzenia to ma same dobre strony... Bez derki koniska się nie wycierają na wystających elementach ciała, sierść ma więcej miejsca, skóra odpoczywa i generalnie się zwierze wygodniej czuje.
Bez derki można się również porządnie wytarzać, dając niezapomniane chwile ze szczotką i toną piachu w zębach swojemu człowiekowi.

W tarzaniu się mistrzem jest kolega T., choć muszę przyznać, że koleżanka N. zaczyna mu w tym wyścigu deptać po piętach. W efekcie mam dwa pięknie upaprane gniadosze z jakże zadowolonymi pyskami.

Wiosna niesie za sobą tez inne zjawiska, często związane z odejściem wszechobecnej ślizgawki - konie dostają popierdla. W sumie nie wiadomo co i kiedy wywołuje atak nagłego biegania w koło i walenia baranów co takt. Na szczęście księżniczka ostatnio ogranicza się do biegania bez brykania, więc mniej boje się, że się dziewczę o własne nogi pozabija. Trevor natomiast nadrabia za nich oboje, udowadniając, że poziom rozciągnięcia jego grzbietu jest nadal na wysokim poziomie... Sama bym chciała tak wysoko umieć zadrzeć nogi...

I tak, przy akompaniamencie kwików i z efektami specjalnymi pod postacią śmigającego nad głową błota, powoli wdrażamy się do pracy po zimowej przerwie... Wiosenne zakupy powoli spływają do nas z internetów, więc pewnie koło marca zaczniemy na serio coś robić z kopytnymi.

A teraz to tak piąte przez dziesiąte i plan na wybieganie futer po zimie. A uwierzcie, bardzo im to wybieganie potrzebne...




czwartek, 16 lutego 2017

Dembowanie i czapsy - lapsusy językowe, które doprowadzają mnie do szału

Wiadomo, każda grupa ma swój specyficzny język. W świecie jeździeckim jest to mieszanka terminologii specjalistycznej z różnymi onomatopejami, które opisują zachowanie naszych dzielnych rumaków. Rozmawiający ze sobą koniarze potrafią dzięki swojemu slangowi przysporzyć wiele radości osobom postronnym...
"Lecę kłusem, a on mi nagle zaczął takim świńskim truchtem tuptać, pojechałam go więc mocniej od tyłu, żeby zad podstawił i się ogarnął grzbietem, a on mi wtedy baran, baran i petarda..."
...tjaa...

Najbardziej mi się jednak podoba jak ludzie z poza środowiska próbują zrozumieć nasze skróty myślowe z kategorii: "odkąd zaczęłam pracować więcej w niskim ustawieniu koń zaczął być bardziej przepuszczalny i czuje większą łączność między zadem a pyskiem..." Acha... wszystko jasne.

Są jednak pewne terminy, które niczym wrzód na dupie wlazły w jeździecki świat i nie można ich za nic wyplenić. Irytują mnie one i doprowadzają do stanu latania powieki i pękania żyłek w oku. Wynikają najczęściej z lenistwa, czasem z głupoty. No i z upadającego na łeb na szyję poziomu polskich instruktorów jeździectwa.

1. Dembowanie

Jak słyszę, że komuś (najczęściej jakiejś bardzo doświadczonej nastoletniej amazonce, która dzierżawi konia od kilku miesięcy, a wcześniej jeździła w szkółce, ale się zna bo ma czaprak Eskadrona!) koń zadembował w terenie, to mnie szlag trafia. Zadembował czyli co? Stanął na polance i zaczął sadzić młode Dęby? Zdębiał, próbując dociec, o co chodzi jeźdźcowi, który wydaje sprzeczne komendy? A jak jedna czy druga się chwali, że jej rumak dembuje na komendę, to ja już całkiem głupieje.

Rozumiem, chodzi o stawanie dęba, inaczej nazywane wspinaniem się.  Czasem w starych środowiskach mówiło się, że koń wywalił świecę, ale dawno u nikogo nie słyszałam już tego określenia. Teraz wszystkie konie dembują. I jeszcze to em... no normalnie w świecie tych dziewczynek same demby rosną.

Zdębiałam...

www.wroclaw.pl

2. Czapsy

No czapsy założyłam, takie ładne, ze skóry licowej, idealnie pasują do moich nowych sztybletów Horze...
No nie. To nie są czapsy. To co się zakłada na łydkę jako komplet do SZTYBLETÓW (krótkie buty do jazdy) to są SZTYLPY do cholery, a nie żadne czapsy. Czapsy natomiast to takie "dodatkowe spodnie" montowane do paska ochraniacze używane najczęściej w Ameryce i krajach iberyjskich. O ile sztylpy mają za zadanie ochronić naszą łydkę przed przyszczypywaniem przez puśliska podczas jazdy, to czapsy chronią nasze spodnie przed pobrudzeniem o spocone boki konia oraz sprawdzają się świetnie jako warstwa przeciwdeszczowa i przeciwwiatrowa podczas długich rajdów i pracy z konia. Czapsy najbardziej przypominają spodnie kowala, sztylpy natomiast to takie dopasowane do łydki stuptuty albo cholewka od oficerek bez buta.

 To są SZTYLPY do SZTYBLETÓW

Znalezione obrazy dla zapytania czapsy
picador24.pl



To są CZAPSY

You can buy these chaps or chinks through the Tack Ranch online catalog
http://activerain.com


Jakie inne pomyłki językowe znacie z jeździeckiego półświatka?

wtorek, 14 lutego 2017

Rozrywki padokowe

Zastanawialiście się kiedyś jak konie zabijają czas kwitnąc kilka godzin na padoku? Wiadomo, część tego czasu spędzają na pochłanianiu siana, które się im na ten padok wrzuca. Czasem łażą, szukając przysłowiowej dziury w całym, co często owocuje znalezieniem dziury w ogrodzeniu. Mój książę czasem na padoku wywala się bykiem i jęcząc jakby zdychał ucina sobie drzemkę, przyprawiając obsługę stajni o zawał serca (Łolaboga, on zdycha, on ma kolke, Rattuuunku!!!)



Część zacnych rumaków spędza swój czas na rozmyślaniach i rozkminach, jak się tu pozbyć tej obciachowej różowej derki, w która mnie pańcia przystroiła. W zależności od skomplikowania zapięć oraz talentu destrukcyjnego osobnika zajmuje im to więcej lub mniej czasu... Na szczęście oba gniade mutanty są z tych bardziej szanujących gustowne wdzianka, więc o ile coś samo z dupy nie zjedzie, to raczej się nie rozbierają.

Niektóre, co bardziej zdenerwowane koniowate, neurotycznie wyczekują. Rano drepczą w boksie, bo już powinno być śniadanie. Jak tylko zjedzą, to już drepczą, bo wyjść na padok. Jak wyjdą, to drepczą przy bramce, bo siano. Dostaną siano, najczęściej skubną trochę i już dreptanie powraca, bo na pewno to czas na powrót do stajni i obiad... I tak wydreptują ścieżki i dziury, zatracając się w ciągłym oczekiwaniu na coś, co ma się zdarzyć i nie zauważają tego, co się dzieje... Księżniczka tak miała, ale po zmianie proporcji owsa i innych zbóż w diecie jej przeszło. Na szczęście... Bo bym ją chyba na Hydroksyzynie trzymała...

W okresie letnim jest więcej zajęć. Można zjadać trawę, można łazić i obgryzać krzaczki oraz drzewka, barwiąc sobie przy tym paszcze i ozór w różne kolory tęczy. Czasem można się pooganiać od owadów, bywa że drzema się w stadzie zbitym w kupę i omiatającym się nawzajem ogonami.

Przy odrobinie szczęścia i obecności stawu na padoku można do niego wleźć i konsumować trzcinę, co Trevorowi również całkiem dobrze w poprzedniej lokacji wychodziło. A ja się potem zastanawiałam, czemu mój koń zalatuje zdechłą żabą...

Są jeszcze padokowe zabawy między kopytnymi.

Najpopularniejsza jest chyba zabawa w kantarki, polegająca na ciąganiu się za odstające paski, mamlaniu swoich kantarów nawzajem i generalnie działaniom zmierzającym do zmotywowania właścicieli do kolejnych zakupów w sklepach jeździeckich. W kantarki bawią się najczęściej młode konie, bo je chyba zęby jakoś nadmiernie swędzą. Efekt tej zabawy, oprócz oczywiście rozwalonego sprzętu, może być dość nieprzyjemny i zaskakujący - koń przy próbie prowadzenia za kantar bez uwiązu będzie się wyrywał. Tak niestety ma mój Książę, maltretowany zabawowym podejściem swojego młodszego kumpla z padoku.

Odmianą zabawy w kantarki jest zabawa w derki, czyli destrukcja wyższego poziomu. W ruch idą wtedy zęby zaczepiając o wszelkie sprzączki i paski w celu sprawdzenia solidności wykonania. Największą nagrodą jest oczywiście zdjęcie długiego skalpu z części grzbietowej derki, albo rozmontowanie zapięcia tak, aby kumplowi dera zjechała cała na klatę. Przy następnym kroku nieszczęśnik w nią włazi kopytami, słychać smutne trrrrrrrrr i już pańcia jest szczuplejsza o kilka stów... Ach ta końska kreatywność...

zdjęcie z internetów
Do końskich rozrywek zaliczają się tez wszelkie gry taktyczne polegające na zaganianiu się nawzajem w dziwne miejsca, kwiczeniu, kopaniu w przestrzeń i znów bieganiu bez celu. Oczywiście kopaniny mogą oznaczać nieporozumienia w stadach, zazwyczaj dzieje się tak przy dołączaniu nowych członków do ekipy, jednak wśród starych znajomych najczęściej to świetna zabawa wywołująca u nadwrażliwych właścicielek zawały serca (ku uciesze ich rumaków).

Fajnie jest na padoku, jak przez przypadek zawita na nim pies... albo dzik... najlepiej jednak kucyk z kwatery obok. Wtedy kwiczenia i biegania nie ma końca a koniowate mają rozrywkę na długie... 15 minut. Ależ jest wesoło tak poganiać jakiś mały obiekt prychając przy tym groźnie i łypiąc okiem. Gorzej jak obiekt okaże się na koniec naprawdę niebezpieczną plastikowa torebką niesioną przez wiatr.. wtedy należy uciekać taranując ogrodzenia, ludzi i wszystko po drodze. Nigdy bowiem nie wiadomo, do czego zdolna jest taka torebka...









czwartek, 2 lutego 2017

Końskie bliźniaki

Posiadanie dwóch koni wymaga pewnych specyficznych umiejętności obsługowych, których posiadacze rumaków - jedynaków nie są zmuszeni trenować.
Pomijam myślenie w kategorii włochatych bliźniąt, co oznacza miedzy innymi podwójne koszty paszy, o połowę krótsze okresy na które starczają witaminy i generalnie myślenie razy 2 o wszystkim, co związane z naszymi zwierzakami. Jeszcze pół biedy, jak oba nasze konie są przynajmniej zbliżonego pokroju, bo wtedy zawsze jakoś można z jednego na drugiego derkę czy ochraniacze przerzucić... Gorzej, jak jedno przypomina żyrafę a drugiemu bliżej jest do spasionego hipcia...

Zaczynając od kwestii najbardziej pragmatycznych, mając dwa konie na pobycie w stajni schodzi ci na początku 3 razy więcej czasu. Nie wiem na czym to polega, ale zawsze tak się dzieje. Ilość kursów między siodlarnią, paszarnią, padokiem, ujeżdżalnią a boksami nagle zaczyna być makabrycznie wysoka, nogi włażą w przysłowiową dupę od ciągłego dreptania z ogłowiami, uwiązami, czaprakami i wiaderkami. Dopóki posiadacz dwóch koni nie ogarnie umiejętności samo-juczenia na poziomie master ( czyli żonglerki dwoma skrzynkami, pękiem wszelkich sznurków, siodłem pod pachą, batem w zębach a na to wszystko derka na łbie zasłaniająca drogę), przygotowanie się do jazdy czy treningu trwa w nieskończoność. Można oczywiście robić "po bożemu" czyli najpierw jeden nieszczęśnik od a do z, a potem drugi... ale zegar tyka, człowiek po pracy, serio się odechciewa.

Tak więc optymalizacja procesu - oba konie są czyszczone na raz i wstępnie podrychtowane do roboty. Potem następuje zwolnienie systemu maszyny losującej i jeden z nich idzie do roboty, w trakcie której drugi czeka spokojnie na swoją kolej. Szybki numerek z siodła albo 40 minut sesji z lonżą i podmianka konia. Na szczęście ochraniacze/owijki są już na nogach, więc trzeba tylko osiodłać albo zaplątać wypięcia i gotowe. Druga tura i do stajni.

Potem zostaje tylko poodnosić tony sprzętu, wytrzepać 8 ochraniaczy, porozkładać czapraki i pomyć wędzidła. Jeśli myślisz, że to koniec, grubo się mylisz. Czeka cię jeszcze przygotowanie towarzystwu jedzonka na ciepło (bo inaczej zabiją cię wzrokiem wystając z boksu z ryjami pełnymi wyrzutu), porozdzielanie suplementów do dwóch kompletów pojemniczków na każdy dzień tygodnia i, już dla swojego czystego sumienia, sprawdzenie boksów, soli, żłobów, ściółki i innych dupereli w pokoikach twoich rumaków.

Po kilku miesiącach takiego biegania na dwa fronty człowiek zaczyna kombinować, jak tu jeszcze bardziej skrócić czas przeznaczony na te podwójne treningi i rodzą się różne poronione pomysły...
Jazda w parówce, czyli z drugim koniem-luzakiem na uwiązie, spacery z dwoma końmi i te radosne chwile, kiedy jeden właśnie postanawia coś poniuchać, a drugi koniecznie już musi odkłusować w inną stronę, wspólne przeganianie, lonże na dwie ręce i inne patenty oszczędzające czas. Pomijając różne problemy, konie, tak samo jak i psy, lepiej chowają się w kilka sztuk. Stado na padoku sobie, ale taki stabilny wpółtowarzysz niedoli, na dobre i na złe, pod tym samym człowiekiem, to co innego. Moje gniade nigdy nie chodziły na tym samym padoku, rzadko jeżdżą razem w teren, dopiero od 2 miesięcy stoją obok siebie w stajni, a jednak żyć bez siebie nie mogą, i jak tylko jedno odejdzie, to się drugiemu alarm wokalny włącza. Takie się z nich bliźnięta syjamskie zrobiły...