środa, 30 stycznia 2019

Pierwsza Końska Miłość

Pierwsza końska miłość występuje chyba głównie u dziewcząt w wieku około nastolatkowym, na etapie gdy już coś tam jeżdżą, na własnego konia jeszcze liczyć nie mogą bo rodzice nie dysponują zbędnymi milionami monet i są troszkę bardziej rozważni niż ich małoletnie córki.

Pierwsza końska miłość zawsze boli. Prędzej czy później okazuje się bowiem, że wypatrzony, ukochany i jedyny kopytny obiekt westchnień zmienia stajnie, zaczyna być dzierżawiony, przechodzi w ręce prywatne czy dzieje się z nim cokolwiek innego, co uniemożliwia nastoletniej amazonce jazdę na nim, opiekę nad nim czy choćby spędzanie z nim czasu. I choć wydaje się to problem błahy i raczej nieistotny, to jest to dla tej dziewczyny katastrofa straszna.

Piszę to bez cienia sarkazmu, bo sama tą katastrofę przeżyłam.

Moją pierwszą końską miłością był skarogniady wałach rasy wielkopolskiej, Roderyk (Elpar, Ramona, 1992). Poznałam go w SJ Szarża, gdzie stawiałam swoje pierwsze bardziej profesjonalne jeździeckie kroki. Stanął na mojej drodze gdzieś w okolicy roku 1998(?) gdy byłam dość małym kajtkiem trochę wystającym nogami za siodło, za to bardzo odważnym i chętnym do nauki. Na nim skakałam pierwsze poważne przeszkody (czyli pewnie krzyżaki o zabójczej wysokości 50 cm, ale dla mnie wtedy to było przynajmniej Grand Prix!), na nim też jazda przestała być wreszcie walką o przetrwanie w siodle a zaczęła przyjemnością i współpracą z koniem.


Był najlepszy, najmądrzejszy, najpiękniejszy i jedyny. Czułam się na nim zawsze bezpiecznie, zsiadałam zawsze szczęśliwa. Wszystko wychodziło tak jakby Roderyk czytał w moich myślach, a sygnały były w sumie nie potrzebne. Czyszczenie, siodłanie, chodzenie z nim na trawkę koło stajni - gdy tylko byłam z nim, miałam wrażenie że czas się zatrzymywał a to najlepsze chwile mojego życia.

Jazda na Roderyku była w klubie pewnym prestiżem - był to koń z wyższej półki, na którym kadra instruktorska trenowała skoki i startowała w zawodach. Ja, będąc dzieciakiem o dość stabilnej i delikatnej ręce, miałam specjalne zezwolenie na wsiadanie. Czułam się wyróżniona i tym bardziej szczęśliwa, nie wiedziałam że będzie to przyczyna niesamowitej traumy chwilę później...

...pewnego dnia okazało się bowiem, że instruktor który mnie na Roderyku pierwszy raz posadził i rozpoczął moją znajomość z tym cudownym koniem, najpierw go wydzierżawił a potem odkupił.
W efekcie Roderyk zniknął z klubowych rozpisek koni i przeszedł w prywatne ręce co uniemożliwiło mi jazdę, opiekę i kontakt z moim kochanym koniem.
Przepłakałam wiele nocy, doprowadzając moją matkę do rozpaczy. Przeżyłam prawdziwą żałobę ze wszystkimi jej stadiami, znienawidziłam owego instruktora na śmierć i życie, byłam o krok od rezygnacji z jeździectwa, bo jazda na jakimkolwiek innym koniu wydawała mi się karą. Roderyk był jedyny, a ja go straciłam. Zabrano mi go! Życie bez Roderyka przestało mieć sens...

Teraz patrzę na to wszystko zupełnie z innej perspektywy... Roderyk miał niesamowite szczęście, że spotkał tego instruktora, który zobaczył w nim potencjał i zabrał ze szkółki. Zapewne tylko dzięki niemu koń nadal chodzi po tym świecie i szczęśliwie bez większych kontuzji przeszedł przez te wszystkie lata.

Co jak co, ale prywatna opieka nad koniem jest zupełnie innym standardem niż szkółka jeździecka. Nawet najlepszy klub rekreacyjny nie jest w stanie zapewnić koniom tego, co właściciel. Odkupowanie koni z rekreacji w znakomitej większości ratuje im życie i daje szanse na godną starość (patrz historia Trevora...)
Jedynym smutnym aspektem tego procederu są tylko pełne łez spojrzenia tych młodych dziewczyn, które przeżywają traumę odebranej Pierwszej Końskiej Miłości...

wtorek, 22 stycznia 2019

Koza Szatana

Ciemność zalała okoliczne łąki i lasy. Wszystkie żyjątka schroniły się w swoich norach i leżach by przeczekać ten mrok i ziąb. Tylko dzielna Netka wraz z jeźdźcem Mutantów oraz  psem Camo zdobyli się na odwagę by wkroczyć w ten horror...

Praca na lonżowniku przebiegła nawet spokojnie - kobyła wreszcie miała szansę porządnie rozprostować swoje długie nogi i rozwinąć prędkość na miękkim podłożu. Na zewnątrz niestety gruda i lód, więc i kopytne drepczą ostrożnie i powoli. Gdy dostaną trochę przyczepności - nagle objawiają się ich niespożyte pokłady energii skrzętnie magazynowane w zimowy czas.



Po skończonej przebieżce czekała ich jeszcze przeprawa z bezpiecznego kręgu światła bijącego z roundpenu do kolejnej przystani jasności przy stajennej lampie... Gdy wkraczali w mrok gdzieś z boku rozległo się mrożące krew w żyłach...

...meeeee....

Następne sekundy trwały jakby w nieskończoność - powodowana pierwotnym lękiem i instynktem przetrwania kucka najpierw skoczyła w bok, tam nadziawszy się najpewniej na rogi bestii zareagowała susem w przód. Niestety jej ucieczkę zniweczyła długość uwiązu, ratowała się więc ucieczką w kierunku jeszcze niedawno jasnego i bezpiecznego lonżownika...

Po dłuższej chwili udało się opanować dzikie wierzgi Kucki. Potworem okazała się stojąca za drzwiami taczka, która skutecznie obroniła się przed ciałem Kucynki znacząc jej bok długą szramą. Również tylna noga Netki ucierpiała w tym starciu. Biedna, trzęsąca się z przerażenia i bólu kobyłka pokuśtykała na trzech nogach do stajni, nie wiedząc czy wyjdzie cało z tej opresji...

Jeździec Mutantów, nauczony doświadczeniem wziął to na luz i postanowił nie przejmować się zanadto. W stajni okazało się że kucka ma lekkiego siniaka na słabiźnie i zdartą sierść na boku. Nogi, kopyta i wszystkie inne strategiczne elementy konia są w porządku, oprócz mózgu który nadal był w trybie - olaboga, urwało mnie wszystko, ratuuuuj, jaka ta koza w mroku była straszna!



Na mózg pomogła marchewka, przekomarzanie się z kumplem z boksu obok i lizawka likit. Na siniaka poszła glinka, a zarysowanie zostało opatrzone rivelem. Taczka przeżyła, pozbywając się jedynie części zawartości podczas wywrotki.

Jaki z tego morał? Kobyły to panikary a kozy to dzieło szatana.


środa, 9 stycznia 2019

Ruda sportmaszyna

Gościnnie na blogu o Gniadych mutantach zawita na chwilę kasztanowa sportmaszyna.

Słowem wstępu:

Sport hors Jaron należy od jakiegoś czasu do mojej przyjaciółki, która to pchana niewiadomą siłą (na pewno nieczystą) postanowiła sobie zakupić konika rekreacyjnego z możliwością małego sportu. Będąc po dłuższej przerwie w jeździectwie, niezbyt pewna swoich umiejętności, sprawdzała różne koniki przed zakupem - dzierżawiła na próbę, prześwietlała rentgenami, macała lekarzami i generalnie zachowywała się bardzo racjonalnie jak na kupującego. Aż do momentu kiedy spotkała Rudego i jak zwykle cały rozsądek poszedł się paść.

Pamiętam jak spotkałam go pierwszy raz w naszej starej stajni: chude toto, jakieś takie kasztanowato- spłowiałe, szyi brak, dupy brak i panika w oku. No nie ukrywam, że mnie nie urzekł... Ale o gustach się nie dyskutuje, mój najpiękniejszy koń też nie wszystkim się podoba.

Początki obserwowane z grzbietu konia obok nie były proste. Jaronek był mało stabilny emocjonalnie, chodził spięty jak agrafka, potrafił brykać w bliżej nieokreślonych okolicznościach i robił problemy z rzeczy totalnie normalnych... Na przykład zakładanie kantara. Albo wejście na myjkę... Nie bo nie, zatnę się, zabiorę łeb i tak się będę wyryjać!

Jednak przyznać trzeba, że upór, determinacja i worki pieniędzy wywalane na diagnozowanie, masowanie, dobór sprzętu i treningi opłaciły się i teraz ta para prezentuje zupełnie inny obrazek.

Rudy dziś...

Dziś ta para przeszła niesamowita ewolucję. Ich przykład utwierdza mnie w przekonaniu, że dobry trener i sumienna robota na prawdę dają efekty i są warte każdych włożonych w nie pieniędzy. Przede wszystkim bardzo poprawił się styl jazdy, umiejętności i pewność siebie jeźdźca, a poprzez dobrze dobrane ćwiczenia udało się również znacznie poprawić postawę i muskulaturę samego konia.

Jaron nie jest już tym samym rudym wypłoszem z zadartym łbem, teraz to całkiem okrągła i miła dla oka sport maszyna, a wraz ze swoją właścicielką pomykają coraz bardziej zbornie i w dużo większej harmonii.

Jak już pisałam, miałam okazję wsiąść na Rudego w Nowym Roku. Było to bardzo ciekawe doświadczenie, bo jest on prowadzony zupełnie inaczej (z powodu swoich problemów z mózgiem i kręgosłupem) niż moje konie pod względem kontaktu. Pomijając siodło, które jest dla mnie za małe i trochę utrudniało mi pracę, oraz moją wtórną klaustrofobię spowodowaną wiecznym lękiem o to, że kucka wpierniczy się w ścianę, było całkiem miło. Nie spadłam (to już sukces), byłam w stanie zmotywować Rudego do poruszania się w trzech podstawowych chodach ( jestem z siebie dumna) i nie wpadłam na żadną ścianę.

Co działa inaczej?
Przede wszystkim kontakt. Siedząc na Jaronie miałam wrażenie, że on jest tak zaabsorbowany przebieraniem nogami, że zdaje się nie zauważać mojej obecności na siodle. To nie jest tak, że uciekał spod siodła, jak to miała w zwyczaju Lady, ale nie zadawał pytań i nie czekał na odpowiedź. Lepiej lub gorzej reagował na moje sygnały które były mało dla niego precyzyjne, ale nie czuć było w tym dialogu, raczej wykonywanie rozkazów. Na Jaronie wszystko działo się też trzy razy szybciej niż na moich koniach, ale nie wiem czy to kwestia jeżdżenia na hali i bliskości ścian, czy też tego, że on ma dość krótki wykrok. Do tego jest on przyzwyczajony do dużo silniejszego kontaktu i krótszej wodzy niż moje rumaki, co na początku było dla mnie nie do przeskoczenia. Trochę jak jazda na koniu autystycznym... to chyba najlepsze określenie jakie mogę wymyślić.

Zgodnie z zasadą "Fajny film, ale ja bym go przemontował", Rudy jest bardzo przyjemnym koniem, ale między nami nie styka. Pewnie przy dłuższej współpracy dało by radę osiągnąć jakiś consensus, ale na dzień dzisiejszy ja się czuję jak na koniku na biegunach po dużej dawce koksu, a on nie ogarnia o co mi chodzi :P

Niemniej jednak chylę czoła do obu N. za pracę jaką zrobiły nad Rudym, bo z wybitnie brzydkiego kaczątka zrobiła się już cielęcinka, na której można oko zawiesić.

Słów kilka o wypięciach

Koń ewolucyjnie nie został wymyślony do noszenia dodatkowego obciążenia na grzbiecie w postaci worka kilogramów marki Homo Sapiens. Taka prawda objawiona, która dla większości jeźdźców i (niestety) właścicieli koni nadal pozostaje wiedzą tajemną... Aby koń mógł bez szkody dla swojego ciała nosić jeźdźca oraz wykonywać skomplikowane figury ujeżdżeniowe czy też skakać - musimy zadbać o odpowiednią jego muskulaturę, wyrobić specyficzny styl poruszania się który angażuje inne partie mięśni niż bieganie luzem.

Między innymi dlatego często sięga się do wypięć i patentów w pracy z ziemi. Mamy wtedy możliwość pracowania nad określoną partią mięśni konia nie obciążając jego kręgosłupa naszym zadkiem, nie powodując dyskomfortu i spięć co sprzyja efektywności treningu... przynajmniej tak jest w teorii.

www.heavydressage.wordpress.com

Niestety w praktyce zazwyczaj dzieje się inaczej. W stajniach trafiamy na ludzi, którzy wcale nie myślą o harmonijnym rozwoju konia i po prostu na niego wsiadają i jadą, potem dziwiąc się że ich 12 letni wierzchowiec ma zapadnięte plecy, chodzi z łbem w chmurach i ogonem odstawionym na bok... (może to objawy bólu kręgosłupa? Nie, nie, on ma arabskich przodków.)

forum re-volta.pl

Drugą liczną kategorią są parasportowcy, którzy od najmłodszych lat trenują swoje konie na lonży. Oczywiście nie ma pracy bez wypięcia, więc koń zaczyna od stępa na gumach/chambonie/wypinaczach, aby płynnie przejść w trening z użyciem patentu pessoa albo innego systemu do robienia z konia balerona. Smutnym dla mnie obrazkiem będą niezmiennie na stałe przypięte wypinacze do pasa do lonżowania, które traktuje się z taką samą beztroską jak kantar czy derkę na muchy - bez refleksyjnie po prostu należy założyć, bo bez nich to nie praca, no nie?
Takie konie idą się "rozgrzać" z przypiętym ryjem do dupy, wychodząc ze stajni zaliczają rollkura a po takim "lekkim rozruchu z ziemi" są bardziej pospinane w mięśniach niż po ostrym treningu skokowym. No ale przecież napisane jest, że to patent do rozluźnienia grzbietu, więc musi działać, no nie? No nie... szczególnie jak się go używa bez zapoznania się z instrukcją obsługi...



Sklep jeździecki Pegaz
Ja używam wypięć do pracy z ziemi. Mam w sumie kilka"instrumentów" z których mogę sklecić dużo różnych patentów - gumową linkę z dwoma karabinkami, dwie linki z karabinkami z możliwością regulacji długości, pas do lonżowania oraz ten taki diwajs na pasek potyliczny z dodatkowymi kółkami. Z tego mogę zrobić praktycznie wszystko - wypinacze trójkątne z amortyzacją lub bez, chambon, gouge, czarną wodzę... co sobie zamarzę i co akurat będzie mi potrzebne.


Jest kilka podstawowych zasad:
1. Zawsze dostosowuje sprzęt do konia, jego stopnia zaawansowania i celu jaki chce osiągnąć.
2. Zawsze rozgrzewam konia w przynajmniej dwóch chodach bez wypięcia i kończę pracę na luzie
3. Nie zapinam konia, który się buntuje, bryka i odwala, bo jak się z wypięciem wyrwie spod mojej kontroli to może sobie skręcić kark...

Aktualnie wraz z Emerytem zaczynamy testować system zbliżony do Equiband, który angażuje mięśnie brzucha i grzbietu konia bez potrzeby przypinania czegokolwiek do jego pyska. Na pewno nie uzyskamy przy tym ładnego obrazka "zganaszowanego w łabądka konisia i z podstawionym zadem", ale nie o to nam chodzi. Zresztą obrazek ten jest zazwyczaj bardzo chwilowy (znika w chwili odpięcia końskiego pyska od pasa do lonżowania) oraz jego skutkiem jest spięta szyja i zablokowany ruch, co nie jest absolutnie naszym celem.

O magicznych taśmach na bebech napiszę razem następnym, jak tylko uda mi się zrobić zdjęcia naszego dzieła DIY.

piątek, 4 stycznia 2019

Noworoczny teren

Jako że na kaca najlepsza jest praca, a na po sylwestrowe obżarstwo jazda konna, to się żeśmy wzięły i wybrały w noworoczny teren. Ekipa doborowa w postaci Tres Amigos: Jeździec Mutantów we własnej osobie, Pogromca rudej szportmaszyny oraz Władca Turbokuca. Pogromca rudej maszyny dosiadł(a) gościnnie Kucki.

Pomimo niesprzyjających warunków pogodowych objawiających się dużą emisją diwodorku tlenu z nieba oraz temperatury nastrajającej do zagrzebania się pod grubą warstwą polarowych kocyków zebrałyśmy się w sobie i ruszyłyśmy do stajni.  W stajni noworocznie powitał nas kuc Figaro pod troskliwa opieką właściciela i weterynarza, który to w ramach rozrywki sylwestrowej postanowił mieć stany kolkowe. Na szczęście wyszedł z tego maluch obronnym kopytkiem. Dzięki zamieszaniu spowodowanemu akcją medyczną nasze konie nie wyszły z samego rana na padoki co nam oszczędziło suszenia futrzaków przed siodłaniem.

Potem było już tylko weselej i bardziej mokro...
Zacinający deszcz i wiatr, aura rodem z ciemnego listopada, wszędzie błotniście i ślisko. Ale nic to! My damy radę!

Niezastąpiony Władca Turbokuca tradycyjnie już otwierał nam wszystkie bramki, bo ja jak już zsiądę z bezterlicówki, to potem bez schodków na nią nie wsiądę, a próby wsiadania na Kuckę bez stopni są już w ogóle skazane na niepowodzenie.

Trevor, jako koń najstarszy i (podobno) najmądrzejszy poprowadził stado ku nieznanemu nie bacząc na przeszkody terenowe. Kucka zachowywała się nad wyraz sensownie, co potwierdza moją hipotezę o mózgu uwspólnionym w jej przypadku. Jak jedzie z/za Trevorem to jest koniem idealnym. Jak się ją weźmie samą lub z innymi końmi to dyga jak potępiona.
Turbokucyk również dawał czadu raźnie przebierając przykrótkimi odnóżami za gniadymi mutantami. Wraz z silną ekipą w leśne ostępy zapuścił się również pies Borys.




W związku z paskudną pogodą zrobiłyśmy 10 kilometrową pętlę w najbliższej okolicy, z kilkoma kłusami i jednym dłuższym galopem. Wciąż uczymy się dróg i ścieżek, nie do końca jeszcze rozpracowałam nawierzchnię i miejsca, w których można dać czadu, ale teren wygląda obiecująco.

Oprócz mrożącego krew w żyłach spotkania z Łosiem*, które następnie doprowadziło do cyklu skojarzeń zakończonego dwoma Łososiami przepasanymi ręcznikami tańczącymi w kałuży, nie stało się nic nadzwyczajnego.  Jak to mówią: jaki Nowy Rok, taki cały rok. Oby się spełniło, bo było naprawdę miło.

Po eskapadzie terenowej pojechałyśmy jeszcze z Pogromcą Rudego do rzekomego Rudego, co by odprawić szportjazdę... Ale o tym napiszę już w następnym odcinku telenoweli.

* Łoś leżał spokojnie w krzakach i udawał zwaloną kłodę. Dopiero gdy zauważył go Władca Turbokuca, ostrzegając resztę hasłem: Dziewczyny- Łoś!, rogacizna wstała i raźnym kłusem pomknęła w łąki. Konie stanęły jak wryte, następnie Trevor wszedł w stan przedzawałowy jopiąc się w niknącą w krzakach dupę Łosia.

środa, 2 stycznia 2019

O spadaniu słów kilka

"Kto bywa na koniu, bywa i pod koniem" mówi stare porzekadło.
Za to w stajni z której się wywodzę był obyczaj spadowego - po nietaktycznym rozstaniu się z rumakiem w czasie jazdy delikwent stawiał flaszkę (lub czekoladę albo ciasto jak był nieletni), następnie opierał jedną nogę na stołku i wygłaszał toast:"Jestem dupa a nie jeździec, piję zdrowie konia ...... który mnie zrzucił"

Generalnie do spadania trzeba się przyzwyczaić. Właśnie tak, należy się tego nauczyć, przywyknąć i przyjąć jako nierozerwalną składową tego sportu, bo żadne patenty, świetnie wyszkolone konie ani super-duper umiejętności nie zagwarantują, że się z matką ziemią człowiek nie przywita w czasie jazdy raz na jakiś czas. Przy zachowaniu odrobiny środków bezpieczeństwa nie skończy się to tragicznie - ot kilkoma siniakami, obitym tyłkiem i ubłoconymi ciuchami. Największe natomiast straty będą zapewne w jeździeckiej dumie, jeśli się tego z początku dobrze ze sobą samym nie przepracuje.

Ja ostatnio leżałam 1,5 roku temu, tuż przed moim własnym ślubem postanowiłam wsiąść na Kuckę i popatatajać sobie bezpiecznie po placu. Bez szaleństw, ot taka płaska jazda. Kucka mi się potknęła, zanurkowała łbem między przody, a ja jak ta lala wylądowałam na ogrodzeniu. Na domiar złego telefon w kieszonce w bryczesach pechowo nabił mi wielkiego krwiaka w okolicach miednicy, dokładnie tam, gdzie potem były fiszbiny gorsetu...
Nie wściekałam się na nią ani na siebie. Przecież każdemu może się zdarzyć nierówność na trasie a im dłuższe nogi i większa masa, tym większy moment bezwładu. Ot, wypadek. Należy się pozbierać, otrzepać i iść dalej.
Na minuty przed glebą... nic nie zapowiadało nieszczęścia

Miewałam też gleby spektakularne: z Trevora na hali gdy po kolejnym bryknięciu wywalił mnie z metr nad siodło, a potem przyziemiłam z takim impetem, że oddechu przez dobrą chwilę nie mogłam złapać, albo z konika Empika z którym zaliczyliśmy ślizg i wywrotkę na zakręcie, czy też z Topika - pamiętne lądowanie w rzece...

Wiele razy wstawałam poobijana i obolała. Czasem nie mogłam zdobyć się na to by znów wskoczyć na konia od razu, choć to podobno najlepsze lekarstwo, ale zwyczajnie za bardzo bolało. Czy czułam strach? Jasne, bo to jednak wysoko, bo szybko i bo zazwyczaj nie ma się nad tym żadnej kontroli... Czy byłam sfrustrowana? Oczywiście, choć moja frustracja z wiekiem zmieniła swoje przyczyny. Na początku było: Głupi koń mnie zrzucił. Potem: Jestem beznadziejnym jeźdźcem i się do niczego nie nadaje. A teraz jest: Kurde, mogłam to przewidzieć... - choć już z większą proporcją zadumy niż frustracji, oraz domieszką - Cholera, czy z koniem wszystko ok?

Upadek to nie powód do wstydu. Czasem ewakuacja jest rozsądniejszym wyjściem niż próba utrzymania się na koniu za wszelką cenę. Bywa, że gleba jest zasłużona i potrafi wybić jeźdźcowi głupie pomysły z głowy... Zawsze jednak nieplanowane spotkanie z ziemią powinno być przyczynkiem do rozmyślań co poszło nie tak, co mogę lepiej, co się w zasadzie stało?

Gleba zazwyczaj nie jest winą konia, przynajmniej w 100%. Jeśli koń jest dobrze* zajeżdżony to pozbywanie się jeźdźca nie powinno być jego priorytetem. Oczywiście czasem się potknie czy poślizgnie nie z własnej winy, ale takie akcje zazwyczaj da się wysiedzieć, jeśli ma się równowagę i dobrze dopasowany sprzęt. Gorzej jest przy koniu spłoszonym, choć tu uważam że prawidłowe wychowanie rumaka potrafi oszczędzić wielu niebezpiecznych sytuacji. Kiedy jeszcze konie pozbywają się jeźdźca? Gdy za wszelką cenę uciekają od bólu - złe dopasowanie sprzętu, kontuzja, źle dobrany jeździec, lub ze strachu i frustracji - źle poprowadzony trening, niedopasowanie wymagań do konia i jego bieżącego stanu. Zawsze po upadku dobrze jest przeanalizować, co było jego przyczyną i co zrobić, żeby uniknąć tego następnym razem.

https://www.facebook.com/typowykon/
Przemyślenie tego co się wydarzyło pomaga zarówno rumakowi, bo przecież ewakuacja człowieka też dla niego jest stresem, jak i jeźdźcowi, bo może przejąć kontrolę nad sytuacją i zapobiec przyszłym upadkom. Warto więc pomyśleć, cofnąć się o krok, coś zrobić inaczej i

*No i mamy jeszcze całe spektrum zachowań wrednych, gdy koń umyślnie zwala człowieka, bo nie ma ochoty z nim współpracować, ale to już kategoria koni źle zajeżdżonych i wychowanych.