Za to w stajni z której się wywodzę był obyczaj spadowego - po nietaktycznym rozstaniu się z rumakiem w czasie jazdy delikwent stawiał flaszkę (lub czekoladę albo ciasto jak był nieletni), następnie opierał jedną nogę na stołku i wygłaszał toast:"Jestem dupa a nie jeździec, piję zdrowie konia ...... który mnie zrzucił"
Generalnie do spadania trzeba się przyzwyczaić. Właśnie tak, należy się tego nauczyć, przywyknąć i przyjąć jako nierozerwalną składową tego sportu, bo żadne patenty, świetnie wyszkolone konie ani super-duper umiejętności nie zagwarantują, że się z matką ziemią człowiek nie przywita w czasie jazdy raz na jakiś czas. Przy zachowaniu odrobiny środków bezpieczeństwa nie skończy się to tragicznie - ot kilkoma siniakami, obitym tyłkiem i ubłoconymi ciuchami. Największe natomiast straty będą zapewne w jeździeckiej dumie, jeśli się tego z początku dobrze ze sobą samym nie przepracuje.
Ja ostatnio leżałam 1,5 roku temu, tuż przed moim własnym ślubem postanowiłam wsiąść na Kuckę i popatatajać sobie bezpiecznie po placu. Bez szaleństw, ot taka płaska jazda. Kucka mi się potknęła, zanurkowała łbem między przody, a ja jak ta lala wylądowałam na ogrodzeniu. Na domiar złego telefon w kieszonce w bryczesach pechowo nabił mi wielkiego krwiaka w okolicach miednicy, dokładnie tam, gdzie potem były fiszbiny gorsetu...
Nie wściekałam się na nią ani na siebie. Przecież każdemu może się zdarzyć nierówność na trasie a im dłuższe nogi i większa masa, tym większy moment bezwładu. Ot, wypadek. Należy się pozbierać, otrzepać i iść dalej.
Na minuty przed glebą... nic nie zapowiadało nieszczęścia |
Miewałam też gleby spektakularne: z Trevora na hali gdy po kolejnym bryknięciu wywalił mnie z metr nad siodło, a potem przyziemiłam z takim impetem, że oddechu przez dobrą chwilę nie mogłam złapać, albo z konika Empika z którym zaliczyliśmy ślizg i wywrotkę na zakręcie, czy też z Topika - pamiętne lądowanie w rzece...
Wiele razy wstawałam poobijana i obolała. Czasem nie mogłam zdobyć się na to by znów wskoczyć na konia od razu, choć to podobno najlepsze lekarstwo, ale zwyczajnie za bardzo bolało. Czy czułam strach? Jasne, bo to jednak wysoko, bo szybko i bo zazwyczaj nie ma się nad tym żadnej kontroli... Czy byłam sfrustrowana? Oczywiście, choć moja frustracja z wiekiem zmieniła swoje przyczyny. Na początku było: Głupi koń mnie zrzucił. Potem: Jestem beznadziejnym jeźdźcem i się do niczego nie nadaje. A teraz jest: Kurde, mogłam to przewidzieć... - choć już z większą proporcją zadumy niż frustracji, oraz domieszką - Cholera, czy z koniem wszystko ok?
Upadek to nie powód do wstydu. Czasem ewakuacja jest rozsądniejszym wyjściem niż próba utrzymania się na koniu za wszelką cenę. Bywa, że gleba jest zasłużona i potrafi wybić jeźdźcowi głupie pomysły z głowy... Zawsze jednak nieplanowane spotkanie z ziemią powinno być przyczynkiem do rozmyślań co poszło nie tak, co mogę lepiej, co się w zasadzie stało?
Gleba zazwyczaj nie jest winą konia, przynajmniej w 100%. Jeśli koń jest dobrze* zajeżdżony to pozbywanie się jeźdźca nie powinno być jego priorytetem. Oczywiście czasem się potknie czy poślizgnie nie z własnej winy, ale takie akcje zazwyczaj da się wysiedzieć, jeśli ma się równowagę i dobrze dopasowany sprzęt. Gorzej jest przy koniu spłoszonym, choć tu uważam że prawidłowe wychowanie rumaka potrafi oszczędzić wielu niebezpiecznych sytuacji. Kiedy jeszcze konie pozbywają się jeźdźca? Gdy za wszelką cenę uciekają od bólu - złe dopasowanie sprzętu, kontuzja, źle dobrany jeździec, lub ze strachu i frustracji - źle poprowadzony trening, niedopasowanie wymagań do konia i jego bieżącego stanu. Zawsze po upadku dobrze jest przeanalizować, co było jego przyczyną i co zrobić, żeby uniknąć tego następnym razem.
![]() |
https://www.facebook.com/typowykon/ |
*No i mamy jeszcze całe spektrum zachowań wrednych, gdy koń umyślnie zwala człowieka, bo nie ma ochoty z nim współpracować, ale to już kategoria koni źle zajeżdżonych i wychowanych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz