wtorek, 4 grudnia 2018

Lonżowniku.... ile cię trzeba cenić...




...ten tylko się dowie, kto cię stracił.

A ja odzyskawszy czerpię z jego dobrodziejstw pełnymi garściami.



Listopad zaszczycił nas mrozem i aurą nieprzyjazną co nie nastrajało pozytywnie do pracy z końmi. Jednak nowa stajnia posiada infrastrukturę potrafiącą choć trochę zmotywować do roboty, a mianowicie ładnie zabudowany, oświetlony i wyposażony w całkiem miłą dla kopyt nawierzchnię lonżownik.

Dzięki tej małej budowli udało mi się przynajmniej trochę ruszyć kopytne w czas największej grudy. O ile Trevor całkiem sobie przypomniał jak się na lonżowniku pracuje i po pierwszych furkotach zapoznawczych wyluzował całkowicie, o tyle Netka wciąż się w środku nakręca i ciężko jest dojść z nią do porozumienia.

Lata więc żyrafa z łbem zadartym, próbując wychylić swój wielki łeb przez małą szparę okien. Totalnie nie zwraca uwagi na mnie i moje sygnały. Pocieszam się myślą, że na lonży też mało reaguje, więc to nie kwestia braku szacunku a raczej braku podstaw naturala.
Jak tylko ogarnę swoje zdrowie to zajmę się naszą wspólną relacją. Nasz roundpen jest wreszcie na tyle solidny, bym mogła babsztyla porządnie zgonić i dobić się do tego jej poznawczego orzeszka ukrytego skrzętnie w wielkiej czaszce.

Jeśli chodzi o Trevora, to zadziwia mnie on z każdym dniem coraz bardziej. W stadzie odnalazł się bardzo dobrze i mam wrażenie, że rozkwita z każdym dniem. Jest widocznie chętny do roboty, energia go wręcz rozpiera, co okazuje raźnym galopowaniem po lonżowniku. Pod siodłem trochę mu nóżki uciekają szczególnie na twardym więc nie wymagam zbyt wiele - ot spacerki po lesie z elementami galopów. Ostatnio nawet poprowadził dłuższy spacer dla dużego zastępu spełniając się jako doświadczony i opanowany koń przewodnik. Kocham go za to bardzo.

Z planów treningowych na nowy rok mamy powolne wdrożenie się znów do pracy. U Netki będzie to praca nad szyją i jej rozluźnieniem, u Trevora nad mięśniami grzbietu i brzucha. W pierwszym przypadku znów czekają nas masaże przed jazdą a w drugim będziemy montować specjalny system treningowy z taśmami. Jakoś trzeba sobie radzić, szczególnie że jeździec mutantów ostatnio w gorszym stanie kondycyjnym jest niż same mutanty...

piątek, 16 listopada 2018

Pierwszy tydzień w nowej stajni

Mutanty dotarły do nowej stajni w sposób bardzo ogarnięty. Rajd odbił się jedynie delikatnymi opojami u staruszka i lekkimi obcierkami pod popręgiem u Kucynki. Na szczęście wszystkie te przypadłości są proste w leczeniu.



Po zakwaterowaniu w boksach wszystkie trzy gniade poczwarki wyszły razem na duży padok. Zdecydowaliśmy, że przez pierwsze dni będą chodziły razem, bo się znają i może dzięki temu nie będą się tak bardzo stresować zmianą otoczenia. Jak wiadomo lepszy znany wróg niż nieznany przyjaciel :)* Dokładnie tak stało się też z naszymi rumakami - jak tylko jeden znikał za rogiem, dwa pozostałe darły się wniebogłosy i biegały wzdłuż ogrodzenia próbując się jak najszybciej połączyć z nieszczęśnikiem. Dodatkowo Netka odkryła w sobie instynkt konia obronnego, otaczając Trevora ochronnym kordonem i nie dopuszczając do niego nikogo - ani Kanona, ani owcy, która biega luzem po terenie, ani też zaniepokojonej Trevorowym spaniem na padoku instruktorki.


Wzajemna miłość niestety poważnie utrudniała nam pracę z końmi, bo nagle uruchomił się w nich syndrom bliźniąt syjamskich mózgami zrośniętych. Nie było więc mowy o żadnym terenie na dwóch, bo pozostawiony w boksie trzeci umarłby z tęsknoty.

Po około tygodniu, uzbrojone w długie baty i zapas czasu postanowiłyśmy połączyć nasze konie z docelowymi stadami - Netka powędrowała do Dziewczyn, a Kanon i Trevor do Chłopaków.



Pierwsze chwile oczywiście obfitowały w ochy i achy, kwiki i bryki oraz głośne nawoływanie się przez drogę. Chłopaki łatwiej skumplowały się z resztą bandy, Netka miała trudniej za sprawą wybitnie jurnego kucysia felińskiego, który bardzo chciał ją zdominować. W ostatecznym rozrachunku kucyś wylądował na padoku chłopaków i został przez większych kolegów spacyfikowany.

Jak donosi obsługa stajni, już po trzech dniach nasze łobuzy wrosły w swoje stada i nastał na łąkach spokój. W stajni też widać większe rozluźnienie, nie rżą już do siebie co chwila i lepiej skupiają się na robocie.
Wizyta kowala również minęła bardzo spokojnie, co u Kucynki jest dużym osiągnięciem (nawet kowal nas pochwalił!)

Dodatkowym atutem naszych nowych pastwisk, oprócz walorów towarzyskich i kulinarnych, jest ich pagórkowatość. Jak sobie mutanty tak podreptają góra-dół kilka razy dziennie, to może wreszcie grzbiety i zady trochę mięśni nabiorą. Aktualnie zbawczy wpływ różnicy wysokości widać na Trevorowych pęcinkach, które bardzo dawno temu nie były takie suche i zgrabne.


Jak na razie same ochy i achy. Oby poziom zadowolenia ze stajni utrzymał się jak najdłużej.


*Starzy masztalerze powiadali, że sposobem na największą końską nienawiść jest wspólny wyjazd delikwentów do zupełnie obcego stada. Nagle konie które w swojej stajni skaczą sobie do gardeł, w nowym otoczeniu żyć bez siebie nie mogą.


wtorek, 13 listopada 2018

Rajd ku nowemu...

Podobno zmiana następuje wtedy, gdy strach przed nowym przegrywa starcie z niewygodą stanu bieżącego... No więc u nas przegrał, poszliśmy w nowe i dokonaliśmy zmiany stajni.

Stare miejsce miało swoje wady i zalety. Nowe też ma plusy i minusy, acz główną jego cechą jest chęć rozwoju, istnieje więc nadzieja na zmiany na lepsze i zniwelowanie części minusów.

Zdecydowane plusy nowego lokum mutantów to świetnej jakości siano, całodobowa opieka osób znających się na koniach i infrastruktura. Nareszcie do naszej dyspozycji jest kryty lonżownik i dwa oświetlone i wyrównane place do jazd. Do tego hektary pastwisk, wysoka* stajnia i obsługa, która rozumie nasze różne, na pozór dziwne wymagania, bo sama ma konie.

Do nowej stajni ruszyłyśmy rajdem w trzy konie - do mutantów dołączył też Kanon, nasz dzielny towarzysz zwany Turbokucem. Całą wyprawę prowadził dziarsko Trevor, jak na emeryta wykazując się całkiem dobrą formą i dużą dozą spokoju. Reszta bandy też zachowywała się niczego sobie, dzielnie przemierzając lasy i bezdroża gęsto upstrzone grzybiarzami. Cała trasa przebiegła bez większych ekscytacji. Przeprawa przez asfalt i przechadzka po osiedlowych uliczkach nie zachwiała pewnością siebie naszych rumaków, pobliska zrywka drewna również nie zrobiła na nich wrażenia... Jednak na ostatniej prostej, gdy nowy dom był już w zasięgu wzroku, natrafiliśmy na niespodziewaną przeszkodę... a był nią 30 cm rów z resztką wody...

Działo się, oj działo... Emeryt podszedł do sprawy na zimno i już po chwili był na drugim brzegu zajadając soczystą trawę, jednak Kucka i Kanon doznały zawieszenia systemu operacyjnego i przejście przez rów okazało się dla nich niemożliwe. Po wielu akrobatycznych wyczynach, przy wsparciu znalezionych w okolicy gałęzi (tak, żadna z nas nie miała bata) i w iście efektownych hopsach w końcu cała trójka znalazła się na drugim brzegu tego naszego Rubikonu.

Ostatnie kilkaset metrów pokonałyśmy z końmi w ręku. Po części bolały nas już trochę tyłki, trochę dlatego, że ciężko jest się na Netkę wtarabanić z ziemi, a poza tym już nam i im całkiem się nie chciało. W końcu prawie 18 km w kopytach...

Wnioski z tej eskapady?
Jestem dumna z moich mutantów. Psychicznie (poza rowem na koniec) dały radę pomimo małej systematyczności treningów ostatnimi czasy. Kondycyjnie też pokazały klasę, szczególnie emeryt, który notabene dotarł najmniej złachany. Mi przydał się dłuższy teren, nowe widoki i trasy, bo już trochę dusiłam się w okolicznych zaroślach. A do tego jestem z siebie troszkę dumna, bo idąc na azymut z tracącą zasięg komórką trafiłam w zasadzie w punkt!

Może w nowej stajni będzie większa ekipa terenowa i więcej okazji by iść w świat, między parkany.

*niestety w poprzedniej stajni Kucka szorowała uszami po suficie...

czwartek, 8 listopada 2018

Czapraki

Dziś będzie post edukacyjny, inspirowany trochę ogłoszeniami na moim ulubionym portalu jeździeckim oraz nowomową zaczerpniętą z grup Eskadronowych.

"(...) sprzedam ślicznego Eska Cottona łezkę bakłażan" - WTF?!?

Zacznijmy od tego czym jest Czaprak.
Według słownika to podkładka pod siodło, której zadaniem jest chronić konia przed obtarciem a siodło przed szkodliwym wpływem końskiego potu. Z powodu tej drugiej funkcji używana była też kiedyś nazwa potnik.
Generalnie czaprak (potnik) może być zrobiony z czego sobie jeździec wymyśli: wełna, skóra, tkanina... Legenda głosi że Kozacy i ludy Mongolii podczas długich rajdów wkładali pod siodło pokaźny plaster surowego mięsa, który miał działać amortyzująco na koński grzbiet... Ciekawe czy tak właśnie powstały prototypy podkładek żelowych?

Słowo Czaprak używane jest jeszcze do określenia ozdobnej narzuty na siodło i koński zad, które rozpowszechniły się w późnym średniowieczu. Czasem dozbrajano je metalem i miały wtedy pełnić rolę lekkiej zbroi dla konia. ( Nie mylić z kropierzem, który był ozdobną derką dla koni rycerskich i przykrywał płytową zbroję. Na kropierzach były też wymalowane kolory i symbole herbowe rycerza).


Rycerski koń w kropierzu



Koń husarii w ozdobnym czapraku

No dobra, wiemy już czym Czaprak jest, czym był i jakie były jego wariacje. jeśli chodzi o główne pomyłki językowe, to wśród laików panuje przekonanie że to co się pod siodło wkłada to Derka albo podkładka (której to mianem fachowcy określają wszelkie ustrojstwa mające na celu lepiej dopasować siodło do konia albo zwiększyć komfort jego noszenia - żele, futra, rakiety i inne cuda).

No dobra, to teraz rodzaje czapraków i ich nazwy:

Czapraki Westernowe - od nich zaczynam bo jest ich mało ;) Westowcy mają Pady - czyli grube czapraki, zrobione z wełny, filcu albo neoprenu. Najczęściej są w jednolitych kolorach i nie chwytają za oko. Są dość ciężkie, filcowe i wełniane po praniu schną kolejny tydzień i generalnie jest z nimi trochę zachodu.
Westowy pad filcowo-neoprenowy
Jak się Westowcy chcą pokazać i zabłysnąć, na swoje dość smutne pady zakładają Blankety (Show blanket) - typ ozdobnego, cienkiego kocyka który pełni rolę jedynie dekoracyjną. Najczęściej do blanketa dopasowana jest kolorystycznie koszula jeźdźca i całe "wykończenie" stylówki, bo jak wiadomo Amerykanie kochają festyn.

Show blanket i koszula. Pinterest
Czapraki do siodeł bezterlicowych - physio pady. Jako że siodła bezterlicowe leżą na koniu jak naleśnik i nie ma zapewnionej wentylacji grzbietu, to właśnie physio pad ma zapewnić prześwit na kręgosłupie. Są najczęściej wielowasrtwowe, z możliwością konfiguracji wkładek indywidualnie do konia. Często kosztują drugie tyle co siodło.

Physio pad Barefoot
No i zaczynamy z czaprakami do siodeł angielskich... 

Za moich czasów były dwa rodzaje: pełne i wycięte. Wycięte miały kształt zbliżony do siodła a pełne były mniej lub bardziej prostokątne. 
  foto z Animalia.pl

Czasem można było natknąć się na pełne skokowe. Różniły się one trochę wymiarami i wyprofilowaniem przedniej krawędzi. Aktualnie te dwa typy klasyfikuje się jako DL - Dressage albo VS - nie mam pojęcia czemu*
A teraz jak to wygląda - po lewej DL, po prawej VS - zdjęcia konik.com.pl
Potnik Cotton Eskadron CLASSIC SPORTS wiosna-lato 2017 - navy  Potnik Cotton Eskadron CLASSIC SPORTS wiosna-lato 2017 - navy

Do tego są jeszcze czapraki specjalne:

Łezki - uznawane za czapraki skokowe, oraz stylizowane na historyczne jaskółki.

Potnik JUMP - BUSSEZnalezione obrazy dla zapytania czaprak jaskółka Foto: Konik.com.pl i Pasi-konik.pl

No i teraz wchodzimy w rewiry, których ja już totalnie nie ogarniam, bo w sklepach pojawiły się rozróżnienia ze względu na materiał i budowę czapraków.
Znalezione obrazy dla zapytania cotton eskadron
Najcieńsze, wykonane z bawełny, dość sztywne czapraki nazywane są Cottonami. (konik.com.pl)
Znalezione obrazy dla zapytania pad anky
Następnie mamy Pady - miękkie i puchate, przypominają trochę rzuconą na konia kołderkę. (animalia.pl)


Do tego są jeszcze wszelkiej maści czapraki z wkładkami, piankami, futerkami i żelami, które mają zapewnić większy komfort końskim plecom. Na pewno zapewniają większy drenaż naszych portfeli...

Ech, cóż to były za piękne czasy gdy pod siodło wrzucało się złożony na cztery wełniany wojskowy koc i wszyscy byli szczęśliwi...


* już wiem: DL/DR - dressage, VS - typ wszechstronny, VSS - wszechstronno skokowy, SR - skokowy łezka. Oznaczenia z P - rozmiar pony.




poniedziałek, 15 października 2018

Jak nie urok to...

...gruda.

Niby na padokach sucho jak na pustyni, w boksach sprzątane każdego dnia, konie dostają witaminy i dużo dodatków paszowych (więc awitaminoza raczej w grę nie wchodzi), a tu wyłazi u kobyły gruda na jednym tyle.

Spodziewałabym się tej paskudnej przypadłości w grudniu, jak już będzie zimno i paskudnie, mokro i brudno. Spodziewałabym się na wiosnę, jak konie sierść zmieniają i są osłabione, a pogoda jeszcze nie rozpieszcza... ale w tym roku jesień piękna, deszczu brak a na termometrach w południe prawie 20 stopni. Skąd więc paskudztwo się wylęgło?

Najdziwniejsze w tym wszystkim, że przyatakowało Kobyłę, dość szybko i intensywnie ( w czwartek skrobałam nogi i nie widziałam, w sobotę była już zaatakowana cała pęcina...), i tylko jedną nogę.
Zazwyczaj pierwszy padał ofiarą Trevor z tymi swoimi gołymi giczkami i skórą podatną na wszelkie zło, a tu taka niespodzianka.

Także do naszych stajennych rytuałów, oprócz skrobania i natłuszczania kopytek Dziadka i walki ze zgnilizną w strzałkach Kucki, dochodzi jeszcze profilaktyczna kąpiel w Manusanie, skrobanie strupków i smarowanie tribiotykiem. Yhh... Jak się do tego doliczy czas spędzony na przygotowaniu posiłków i dziergania pojemniczków na następne dni, to sam maintenance Mutantów zajmuje mi już ponad godzinę. I kiedy ja mam wsiadać?

No ale się zmusiłam i w sobotę wsiadłam na małą.
Pogoda jak już wspominałam rozpieszcza, więc jazda zapowiadała się cudownie. Owadów już nie ma, gorąco jak w piekarniku też nie jest, jakby jeszcze ze dwa dni popadało i ubiło kurz na placu, było by wręcz idealnie. Z pozytywnym podejściem do świata i życia zawlekłam Kuckę w kierunku placu... boju.

Kucka nie do końca miała ochotę na współpracę. W stępie było bardzo przyzwoicie, nie mogę się do niczego przyczepić. Nawet skręty wychodziły z wygięciem w odpowiednią stronę i nie miałam wrażenia sterowania trzymasztową DeZetą. Przypomniałyśmy sobie ustępowania, zatrzymania i inne wyginania rodem z Dressage Yoga.

W kłusie już nie było tak kolorowo. Po pierwszej łydce kobyła uznała, że usztywnienie się, zagryzienie wędzidła i pognanie na wprost w ogrodzenie jest najlepszą odpowiedzią na moje zapytanie... Dawno nie wsiadałam, nie chciało mi się szarpać - dałam luz na pysku i pogoniłam szybciej. To się lalka zdziwiła, że nie hamowałam, a po dwóch kółkach raźnego przebierania nogami nagle ogarnęła, że bardziej się opłaca spuścić łeb, wejść w kontakt i zacząć myśleć. Od tego momentu praca w kłusie zaczęła się układać zdecydowanie lepiej...

Czas na galopy. Przezornie zaczęłam na lewo (lepsza strona) i ze stępa ( co by nie dać jej szansy na powtórkę z kłusa, czyli wyrwanie wodzy, usztywnienie i pognanie na prost).  No i bajka, od pierwszego muśnięcia, krok równy, łeb spokojny, dosiad przyzwoity.
Pobawiłyśmy się w dodania, w zawężanie koła, w wypuszczanie i wybieranie kontaktu... no raz lepiej raz gorzej, ale chęć porozumienia była. A i nagradzanie odpoczynkiem i snakami też się pojawiło.
Czas w prawo - przeszłam do stępa, zmieniłam kierunek, ogarnęłam konia - sygnał.
No i kaplica - wyrwanie łba, kontrgalop z krzyżowaniem na oślep w płot. Yhhh
Podejście drugie. Pewnie ja robię błąd, więc poprawiłam się, zlustrowałam swoją postawę i sygnały, usiadłam mocniej zwrócona w prawo i sygnał. Znów kaplica, jeszcze z dodaniem w tym pokracznym kontrgalopie. Hamowanie, poprawienie, mocniejsze wygięcie, zagalopowanie z wolty - no i nadal kaplica, tym razem już z pełnymi oznakami buntu nawet po przejściu do stępa i odpuszczeniu. Wyszarpywanie wodzy, halsowanie, brak reakcji na łydkę i dosiad...

A ty cholero - pomyślałam - sprawdzasz na ile możesz sobie pozwolić? No to ci pokażę raz a wyraźnie...

Ostra reprymenda przy pomocy wodzy i ostrogi - nagle koń odnalazł połączenie w mózgu między moim sygnałem a galopem na prawo. Szybkie zatrzymanie, pochwała, odpoczynek. Stęp, zebranie, wygięcie, muśnięcie łydką - koń galopuje w prawo bez problemu, ładnie ustawiony, skupiony, czekający na dalsze instrukcje.... Yhhh kobyły, czasem bez ostrego przypomnienia po prostu się z nimi nie da.

Reszta jazdy przyzwoicie, na tyle na ile mogę wymagać od niej i od siebie po przerwie. Na koniec dygający spacerek pod las, bo samemu to strach koło każdego krzaczka przejść... (cykor nie koń).





poniedziałek, 10 września 2018

Mutanty pracują...

W niedzielę pogoda piękna, mnie dopadły przypadłości i miałam sił tyle co chorujący na anemię patyczak, ale postanowiłam wspiąć się na wyżyny i wsiąść.

Na pierwszy ogień poszedł zacny emeryt, bo dawno nie ruszał się pod siodłem. Zarzuciłam więc na jego kościsty grzbiet naszą nową bezterlicówkę (którą nota bene wciąż przerabiam żeby była jeszcze wygodniejsza i jeszcze fajniejsza dla mnie i dla niego) i postanowiłam ruszyć w las, między parkany.


Pogoda sprzyjała, słońce nie prażyło za mocno i wiał przyjemny wiaterek utrudniający życie krwiopijcom latającym. Kolega Trevor chyba w dobrym nastroju, bo nie burzył się podczas ubierania i całkiem raźno pomaszerował ze mną za bramę stajni. Trasa do lasu minęła nam z jednym kurtuazyjnym rżeniem do stada, ale po krótkim upomnieniu łydką płynnie przeszliśmy nad tą tęsknotą do porządku dziennego. Kocham tego konia miłością wielką za jego odwagę i rozwagę...

W terenie nie miałam zbyt wielkich oczekiwań, pomna ostatnich ran gryzionych na jego zadniej giczy uznałam, że to on będzie nadawał tempo tego spaceru. No i miło się zdziwiłam gdy w standardowym miejscu ruszył mocnym i równym kłusem bez uskakiwania na boki, tańczenia na szyszuniach i potykania się o korzenie. Napotkany rowerzysta, powalone drzewa i inne straszaki nie robiły na nim wrażenia, mknął przed siebie pochłaniając przestrzeń a ja cieszyłam się każdą chwilą tego spaceru.

Jakaż to miła odmiana po terenach zawałowych na kobyle... tak sobie po prostu jechać i oglądać widoczki nie musząc pilnować każdego kroku swojego rumaka. Wspominałam już że kocham tego konia?

W końcu dojechaliśmy do galopnej - szerokiej piaskowej drogi przez środek naszego lasu. Dwa razy nie musiałam mu powtarzać, sam ruszył do przodu w umówionym miejscu. Po kilku foule galopu, sprawdzeniu czy dobrze trzymam się w siodle i czy nawierzchnia jest okej, emeryt kwiknął, walnął barana i już miał dodać, ale powstrzymałam go przed tą nadmierną ekspresją. Jeszcze będzie czas na takie ekscesy, wdrażajmy się do roboty powoli.

To chyba ten etap naszej relacji że zamiast się wkurzać na niesubordynacją ja się cieszę, że chłopak ma jeszcze siłę i fantazję odwalać takie numery. Choć przyznaję, że robi to w dużo bardziej elegancki i cywilizowany sposób niż na początku naszej znajomości.

Teren z nim dał mi bardzo pozytywnego kopa, więc zdecydowałam się wsiąść tez na Kobyłę. Kucka chodziła w piątek, ale miałam wrażenie że bardziej odbijamy się od siebie niż płyniemy w tym samym kierunku. Ja nie byłam w najlepszej formie, więc nie wymagałam za wiele od niej.

Podmieniając wierzchowce na pastwisku zrozumiałam przyczynę naszej piątkowej gorszej kondycji - kucka się grzeje. Najpierw wyśpiewała miłość do emeryta (pieśń odwzajemniona), następnie rozkraczyła się przy ogrodzeniu i migdaliła z napalonym staruszkiem wydając przy tym dźwięki gruchająco-mruczące... Ech te żądze...

W końcu udało się napaloną odciągnąć, oskrobać i osiodłać. Trening choć krótki (bo słońce sobie przypomniało o swojej głównej funkcji) to intensywny i pozytywny. Po piątkowym wdrożeniu udało się uzyskać jako takie zgięcia w galopie na lewo i nawet jakieś tam ustawienie na prawo. Kobyła mocno rozkojarzona, ale przynajmniej bardziej elastyczna niż poprzednio. Dużo żeśmy zapomniały przez te leniwe wakacje... Dużo będzie do nadrobienia...

I tak skończyła się niedziela mutantów. Jeździec zmęczony ale zmotywowany do dalszej roboty i zadowolony z osiągnięć.

poniedziałek, 3 września 2018

Tereny zawałowe vol.2

Udało się powtórzyć ten niecny proceder wystawiania biednych koni na stresogenne warunki leśne. Wraz z koleżanką i jej dzielnym Turbokucem znów pojechałyśmy w leśne ostępy szukać szczęścia, zagubionej gdzieś po drodze kondycji naszych rumaków oraz własnej szczupłej sylwetki.

Jako że na placu mamy pracę utrudnioną (dzięki niesamowicie kreatywnemu sąsiadowi, który w coraz to ciekawszy sposób stara się uprzykrzyć życie trenującym, płosząc konie i doprowadzając do załamania nerwowego jeźdźców....) staram się jak najczęściej zwiedzać okoliczne krzaki. Pogoda jeszcze sprzyja, owady nie są jakieś bardzo makabryczne, więc należy korzystać.

O zaletach terenowego dreptania już pisałam. Wspomnę tylko że koń dobrze reagujący i opanowany w terenie to koń którego na placu mało jest w stanie zaskoczyć. Zawody i sytuacje dziwne też taki zaprawiony rajdowo konik zniesie łatwiej nie wysadzając swego kompana z siodła i nie stwarzając zagrożenia dla siebie i świata.

Pomna doświadczeń ostatniego spaceru postanowiłam przelonżować kucynkę dzień przed planowanym wypadem. Był to znakomity pomysł, biorąc pod uwagę jej poziom intelektualny w sobotę (pierwsza próba kłusa zakończyła się dzikim galopem na granicy kontroli aż do spienienia konia. Ja nie popędzałam, wciąż starałam się kobyłę hamować...).  W końcu po godzinie kobyła odnalazła swój mózg, zauważyła że na końcu sznurka jest jakaś istota, która stara się z nią komunikować i przestała udawać strusia pędziwiatra.

Po takim przygotowaniu teren w niedziele był przyjemniejszy. Kobyła mniej dygająca, można nawet zaryzykować stwierdzenie że szła miejscami równo i stabilnie. W kłusie było całkiem przyzwoicie i odpowiednio przyłożona łydka oraz półparada pozwalała uniknąć większości uskoków na widok drzew w lesie... W galopie raz udało nam się uniknąć zaliczenia rowu, i raz zrobiłyśmy całkiem ładny drift z ciągiem w galopie na widok skrzyżowania. Kurde jakby ona jeszcze tak na placu na łydki reagowała....

Nadal nie jesteśmy na tym poziomie co Ja i Trevor, jednak powolutku idziemy w dobrym kierunku. Tereny są już dla nas mniej stresujące, choć daleko im jeszcze od aktywności relaksujących. Na pewno jest to bardzo dobre na kondycję, i moją i kobyły... A i Turbokucyk będący teraz w treningu redukującym tłuszczyk ładnie na tym korzysta.

A na koniec Turbokuc i żyrafa w lesie :)



piątek, 31 sierpnia 2018

Tereny zawałowe

Nad Wisłą są tereny zalewowe, a w okolicy naszej stajni tereny zawałowe.

Występują zazwyczaj wtedy, gdy dwie posiadaczki koni mają chęć pogadać i uznają, że najlepszą ku temu okazją jest wypad w teren na swoich rumakach. Zapominają jednak, że owe rumaki dość dawno nie chodziły pod siodłem, całkiem dawno były ostatni raz w lesie i ledwie się znają, bo nie bywały w takiej konfiguracji na spacerze. Ale co tam...

Pierwszy zawał serca spowodowany był nagłym pojawieniem się kłody przy drodze. Kłoda wytrzeszczyła ślepia na Kanona i biedak nie miał innego wyjścia jak ratować się skokiem w bok, z dala od kłody. Amazonka straciła strzemię, ale jakimś cudem pozostała w siodle. Akcja serca obu jeźdźców znacząco przyspieszyła, jednak po opanowaniu sytuacji ruszyły w dalszą drogę.

Drugi zawał sponsorowany był przez tą samą kłodę tylko przy okazji drugiego konia i w drodze powrotnej. Tym razem Kucka postanowiła odwalić odcinek "Mam talent - akrobatyka", odskoczyć ambitnie w bok w ramach uniku przed złowieszczym kawałkiem drewna... Nie przewidziała jednak, że w krzakach koło drogi kryje się całkiem pokaźny rów.

Efektem tego zbiegu okoliczności był teatrzyk pod tytułem "Znikający koń - pląsy w buszu" - jest koń, nie ma konia, jest koń, nie ma konia... Krzaki w ogonie poplątał wiatr...

I tym razem się udało bez strat, choć pewnie przyczyniły się do tego mocne ochraniacze, które ZAWSZE zakładam w teren. Dodatkowo ZAWSZE, bezwzględnie obowiązkowo w teren jeżdżę w kasku. Na treningi też w zasadzie wsiadam w garnku, bo przydzwonienie w ogrodzenie nie jest jakieś szczególnie trudne do osiągnięcia na wiecznie potykającej się kobyle.

Wszystkie te zawały utwierdziły mnie w przekonaniu że zaniedbałam przez to lato edukację emocjonalną moich mutantów. Kajam się i biję w pierś, bo powinnam częściej towarzystwo zabierać do lasu i odczulać na licha w nim mieszkające. Tu i teraz obiecuję poprawę.


środa, 22 sierpnia 2018

Podstępny Shivers

Wielkokoń Nette na 99% choruje na Shivering syndrome, bardzo nieprzyjemną, postępującą i nieuleczalną chorobę neurodegeneracyjną.

Zazwyczaj objawia się to śmiesznym wykręcaniem tyłów podczas czyszczenia albo zabiegów kowalskich, mało skoordynowaną częścią zadnią konia gdy się go próbuje cofnąć i pocieszną "kaczuchą" czyli odgięciem tylnej giczy prawie pod kątem 90 stopni od tułowia.

Bywają gorsze i lepsze dni. Czasem wcale po niej nie widać choroby, niekiedy pomimo prób i chęci obu stron, tylne kopyta pozostają niewyczyszczone, bo się ich zwyczajnie nie da oderwać od gruntu... Podobno suplementacja i rehabilitacja może opóźnić rozwój choroby i trochę przynajmniej złagodzić jej skutki... Także pracujemy dzielnie, wcinamy ziółka i witaminy i staramy się nie dać!

Wczoraj wielkokoń przestraszył mnie nie na żarty... Po krótkiej lonży wypuściłam dziewczynę na pastwisko, a ona jak to zwykle postanowiła się wytarzać. Palnęła więc na glebę radośnie i nawet przerzuciła swoje subtelne cielsko przez grzbiet na drugi boczek - ale tu natrafiła na linki. Nie dość, że zaplątała się tyłami w elektrycznego pastucha (na szczęście akurat ta linka nie działa, bo kilka miesięcy temu walnął w nią piorun i spalił przewody), to jeszcze zadek odmówił posłuszeństwa i tak biedaczka leżała sparaliżowana.

Jak do niej dopadłam, to nie do końca wiedziałam co mam zrobić. Po pierwsze wyplątać z taśm - jasne. Ale co dalej? Uspokoić kobyłę, zapewnić jej miejsce do wstania ... i zaklinać rzeczywistość żeby się udało.

Po chwili wstała, choć z niemałym trudem. Ja byłam blada, ona też nie wyglądała na szczęśliwą.
Tym razem się udało.

Co będzie następnym razem...?

czwartek, 19 lipca 2018

Pożegnanie z Westem


Nadejszła wiekopomna chwila sprzedaży mojej westówki...

Trevor osiągnął już wiek senioralny, w którym nawet mój zmysł prowizorki i umiejętności kreatywnego wykorzystania wszystkiego co się da na podkładki nie nadąża za stopniem zapadania się jego grzbietu.

Postanowiłam więc nie męczyć się (i jego) więcej, oszczędzić mu zbędnych 10 kg na grzbiecie i przesiąść się na substytut siodła jakim jest bezterlicówka.
Wiem, zdaję sobie sprawę i w pełni akceptuje, że ten wytwór siodłopodobny nie służy do niczego bardziej ambitnego, niż lekkie spacerki po lesie w tempie nadanym przez szanownego staruszka. Nie będę w tym ani skakać, ani wymagać ani pracować, bo to nie ten koń i nie to siodło do tego typu ekscesów.



A co do Westówki... Wiele wspomnień z nią miałam. Nie przypominam sobie jednak, bym kiedykolwiek z niej leciała. Wyratowała mnie z kilku głupich pomysłów mojego kochanego rumaka, co potwierdza pogląd, że trzeba mieć talent albo niesamowitego pecha, żeby spaść z siodła westernowego.

Była stara, niewygodna, twarda jak skurczybyk i troszkę krzywa. Do tego ciężka jak cholera, ale wbrew pozorom idealna dla mnie i Trevora. On przestał pod nią brykać, ja przestałam się na niej bać. Tym sposobem mogłam poczuć pełny gaz mojego podstarzałego folbluta. Było to przeżycie warte każdych pieniędzy i wyrzeczeń...

Siodło sprzedałam dwa dni temu a już za nim tęsknie, ale to taka dobra tęsknota. Wspomnienia wielu kilometrów, godzin i miejsc... Popasów i dzikich galopad, siniaków na piszczelach od dyndających strzemion, połamanych paznokci przy walce ze sprzączkami od fenderów. Mam nadzieje że będzie komuś służyło tak samo dobrze jak mi przez te lata.


A teraz nowe siodełko, nowe wyzwania, nowe podkładki...

czwartek, 28 czerwca 2018

Myjka nie tylko dla pedantów?

Mam taki zwyczaj, że jak tylko się da, tzn. temperatura pozwala i nie grozi to końskim przeziębieniem, to po treningu myję swoje konie. No może nie do końca myję, a raczej płucze pobieżnie bez użycia chemii, tak w celu pozbycia się z sierści potu, soli i większości kurzu z placu oraz zaschniętej krwi po ugryzieniach cholernych owadów.

Niektórzy jeźdźcy patrzą na mnie wtedy z politowaniem, bo przecież koń brudny to koń szczęśliwy... Inni uważają że częste mycie skraca życie, że zmywam im naturalny płaszcz lipidowy skóry albo że nie wolno koni po treningu polewać zimną wodą bo na pewno dostaną zapalenia nerek, mózgu, dupy i zdechną.... oraz inne tego typu brednie...

Ja natomiast wychodzę z prostego założenia: owady identyfikują swoje ofiary po zapachu. Wszystkie nie-chemiczne środki przeciw owadom latającym opierają się na maskowaniu zapachu końskiego potu, dlatego między innymi są mało skuteczne podczas intensywnych letnich treningów. Zmycie potu z konia zmniejsza skuteczność gziego GPSa. To jest aż tak proste...

Przy okazji opłukanie konia z potu zmniejsza ilość soli na jego sierści. Jak wiadomo sól i mocznik wydzielany z potem nie jest najlepszą odżywką do włosów, więc zmniejszenie ich stężenia może zrobić lakierowi twojego rumaka tylko lepiej :)

Trzecią zaletą spłukania konia jest schłodzenie mięśni po wysiłku, które przyspiesza proces ich regeneracji oraz wzmaga ukrwienie (szczególnie sklepanych przez siodło końskich pleców). Chłodzenie ścięgien nóg pomaga w unikaniu kontuzji a woda lejąca się po kopytach przynajmniej trochę nawilża ich ściany. Mówiąc krótko 10 min prysznica i możemy ograniczyć wszelkie wcierki chłodzące oraz smary do kopyt.

No, ale dla niektórych jazda kończy się na rozsiodłaniu konia, zaaplikowaniu mu jabłka do gęby i wywaleniu na padok. Po takich koniach to przynajmniej widać, że pracowały, szczególnie jak z odciskiem sprzętu łażą następne trzy dni (do następnej jazdy albo porządnego deszczu). Nie ma szans na choćby rozczyszczenie sklejonej od siodła sierści a na umycie to można liczyć dwa razy w roku... To samo tyczy się prania czapraków czy ogólnie czyszczenia sprzętu, a potem wielkie zdziwienie jeźdźca - jak to się obtarł?!? Zawsze mnie zastanawia, czy takie traktowanie swoich koni u właścicieli wynika z ich lenistwa, niewiedzy, braku wyobraźni czy po prostu osobniczego charakteru jednostek.

Więc może jednak myjka jest dla pedantów. Takich jak ja, co to wolą spędzić dodatkowe 20 min* w stajni i domyć wędzidła, spłukać grzbiety, sprawdzić stan wody na padokach i przesiać z kurzu owies dla swojego kaszlaka. Wszystko to po to, aby na koniec nie mieć koni obtartych, kolkujących, kaszlących i zeżartych przez muchy.

Ja ogarnę twoje muchy, ty ogarniesz moje... jakoś to będzie.

*Bardzo orientacyjne 20 min, najczęściej przedłużające się do 80 min...

środa, 20 czerwca 2018

Summer time...

Gorąco i gzy. Do tego susza jak cholera, więc wszystko się pyli i kurzy. W lesie komary wielkości wróbli - wampirów, więc na spokojny teren też nie ma szans.

W związku z tym mamy trochę jakby wolne. Przyjeżdżam do stajni, zgarniam mutanty z pastwiska, robię im prysznic i ogólny maintenance: kopytka, oczęta, pacynkowanie kolejnych bąbli po latających stworach, psikanie wszelkim śmierdzidłem mającym za zadanie odstraszyć meserszmity.

Konie są mi chyba wdzięczne za taki układ, bo raźno drepczą w moim kierunku gdy zjawiam się w okolicy bramki.

Zupełnie inaczej niż kobyła jednej znajomej... Co i rusz czytam jej wpisy o kolejnych buntach przy wyprowadzeniu ze stada, odpalaniu do galopu w każdej okazji wyrwania się z uwiązem, odkopywaniu przy zakładaniu siodła i innych atrakcjach.

I tu nachodzi mnie myśl... skoro to wszystko są konie rekreacyjne, nie mamy wyznaczonych w stosunku do nich deadlinów, nie ma planu pracy którego trzeba się koniecznie trzymać, to po co na siłę wywlekać tego konia na rozgrzany plac i pracować nad zaangażowaniem zadu w galopie przez drążki? Czy nie lepiej skupić się bardziej na relacji, pobawić się z nim, poprzebywać, pokazać mu że dwunóg czasem ma dobre pomysły i warto się go słuchać? Czy nie lepiej dopasować trening i jego intensywność do aury i nastawienia konia, zamiast schematycznie brnąć w zaparte a potem odbijać się od coraz większych buntów kopytnego?

Trochę brzmię jak naturals od końskiego wyrażania się, przyznaję. Jednak szczególnie w procesie zajeżdżania młodego konia sztywne trzymanie się założeń zazwyczaj zwiastuje spektakularną katastrofę. Ja chwilowo odpuściłam, bo pogoda, bo trochę brak czasu a trochę sparzyłam się o zbyt wydumane ambicje w stosunku do mutantów. Trochę mi się po ludzku nie chce, bo sama roztapiam się na myśl o wyjściu z cienia, a co dopiero żyłowaniu ustawień i figur na placu w akompaniamencie wszędobylskiego bzyczenia i w zasłonie z kurzu. Może w przyszłym tygodniu, jak pogoda odpuści, może w weekend jak się zmotywuję do wyjazdu w las...?


poniedziałek, 14 maja 2018

Dygłam...

Terror ma ostatnio jakiś gorszy czas z grzbietem i mięśniami, siodło mu nie do końca leży, więc postanowiłam podreperować go trochę z ziemi zanim wsiądę.
Przy okazji koleżanka miała jakiś zabieg, więc jej wierzchowiec dostał się ostatnio pod moje skrzydła.
A że przez przypadek udało mi się uzyskać coś w rodzaju luzaka, tzn. znajoma jeździ ze mną na moich koniach w tereny, to postanowiłam wziąć kuckę na prowadzącą w teren.
Przydługi wstęp, ale przynajmniej wiadomo o co chodzi :)

Także koniec końców Kucka poszła pode mną na czoło a za nią odważnie pomaszerował kolega Lechosław niosąc na swym grzbiecie moją znajomą Gosię.

Jakże był to ciekawy teren... No talentu do urozmaicenia trasy to tej kobyle odmówić nie można.
Generalnie każdy liść, każdy cień i każdy ruch gałązki powodował dygnięcia mojej maleńkiej kucynki, która radośnie odskakiwała na boki lub zatrzymywała się w panice. Na szczęście nie ma dziewczyna nawyku brykania ani odpalania wrotek w sytuacji stresowej, co często ratuje mi życie i zdrowie.

Apogeum dygania i odmawiania ruchu na przód zdarzyło się przy pociętym drzewie, przy którym na zeszłej jeździe Trevor przegalopował lekko spięty, natomiast Lechu zrobił 180 i przypadkiem pozbył się Gosi z siodła. Kucka uznała, że sągi patrzą się na nią podstępnie i na pewno czyhają na jej życie. Pomimo moich próśb uznała, że woli wpaść kilkukrotnie do rowu, staranować krzaki, zaplątać się w młode drzewka na poboczu, ale do krwiożerczego pniaka nie podejdzie. W końcu po kilku minutach tańca z gwiazdami i dygania synchronicznego, udało mi się przekonać giganta o króliczym sercu że serio, że na prawdę, że obiecuje, że to jej nie zje. Udało się.

Po tym porażającym doświadczeniu dałyśmy radę nawet zagalopować oraz minąć kilka razy inne stosy pociętego drewna. Tu muszę nadmienić, że Kucynka jest dla mnie dziwna - w kłusie jest mniej stabilna psychicznie i bardziej się płoszy niż w galopie, co jest zupełnym przeciwieństwem Trevora. Mam wrażenie, że galopując skupia się przede wszystkim na stawianiu w dobrej kolejności odnóży, co pochłania całą jej moc obliczeniową i na strachy już nie starcza bajtów.
Zresztą na placu też dyga częściej w kłusie niż w galopie...

Pomimo kicania wyprawę uznaję za bardzo udaną. Kobyła może nie jest najodważniejszym koniem pod słońcem, ale jest o niebo bezpieczniejsza niż mój Mutant w jej wieku.

Może jeszcze będą z niej porządne konie, kto wie...?

środa, 9 maja 2018

Wesołe jest życie staruszka...

Po ostatnich masarniach u Kucki, postanowiłam spróbować magicznego dotyku na Seniorze.
Senior nie był jakoś wybitnie zachwycony, że memłam go niewprawnie łapami zamiast puścić na trawę i dać święty spokój, ale przez wzgląd na łączącą nas relację postanowił przeczekać moje zabiegi.

Nieudolnie starałam się wykonać jakiś masaż metodą Mastertona, co to ma niby rozluźnić rumaka i spowodować, że się będzie chętniej ruszał. Zaczęłam więc od okolicy ucha i uciskając delikatnie wzdłuż całego konia, dojechałam do tylnego kopyta. I tak z obu stron.
Co na to koń? Na początku chciał iść, bo trawa. Po jakimś czasie stwierdził, że to nawet przyjemne i może zostanie. Pod koniec stał jak ośle ze spuszczonym łbem i opadniętą wargą i tylko lekko potrząsał głową pochrapując cicho... Także chyba mu się koniec końców spodobało.

Po masowaniu wzięłam chłopaka na lonżownik, co by choć trochę popracował... stęp, kłus, wszystko spoko. W galopie przestał mi się mieścić w ogrodzeniu, bo jakiegoś nagłego odpału dostał. W obawie przed demolką ogrodzenia postanowiłam przenieść się na duży plac i puścić go luzem.

No i się zdziwiłam, bo mojemu staruszkowi nagle 10 lat ubyło. Dawno nie widziałam go śmigającego z kitą w górze i akcją nóg godną arabskiego odsadka.

Miło było popatrzeć na ten zryw folbluci, choć mam świadomość że coraz mniej takich pokazów mnie czeka w jego wykonaniu.

czwartek, 26 kwietnia 2018

Plastrami...

Jak wiadomo Plastrami to taka wędlina z konia z plastrami...

U Kucki była pani fizjoterapeutka, wezwana przeze mnie w związku z coraz wyraźniejszymi buntami dziewczyny na rosnące wymagania treningowe. Kucka została zaprezentowana w trzech chodach ( przy czym oczywiście przejścia w dół były nie do zrobienia, w związku z brakiem komunikacji mózg - kończyny), następnie wymacana w kierunku zakresu ruchomości poszczególnych elementów składowych.

Zostało stwierdzone co następuje:

  • Dziewczyna ma całą sztywną szyję, co było do przewidzenia. Mamy zadaną pracę domową z wcierkami i masażami oraz ćwiczeniami rozciągającymi
  • Dodatkowo miejsce za kłębem jest troszkę spięte - żel pod siodłem i uklepanie nowego wypełnienia powinny przynieść poprawę. Zalecane również masaże po jeździe
  • Grzbiet jest krótki a mięśnie wąskie, co sprawia, że dobranie odpowiedniego siodła do jej budowy graniczy z cudem... (mówiłam już że kocham niewymiarowe konie?)
  • Siodło jest dobrane w sposób zadowalający - może nie jest idealnie, ale przynajmniej nie robi kuku w plecki :)
  • Kissinga brak - przynajmniej tyle dobrze.
  • Kobyła została określona jako neurologiczna - ma duże prawdopodobieństwo Shiversa a przynajmniej części jego specyficznych objawów. Niestety problemy z szyją wynikają też z wyrobionego nawyku podrywania łba i napinania mięśni przy najmniejszym chociaż stresiku. 
  • Zad lekko asymetryczny
Jako że niestety nie znamy dokładnie historii zajeżdżania Małej i nie jesteśmy w stanie stwierdzić, jak ono przebiegało - możemy tylko przypuszczać jakie są przyczyny takiego stanu rzeczy. Widać jednak wyraźnie, że ma ona problem z przyjęciem kontaktu, a na zbyt wysokie wymagania reaguje zacięciem się i usztywnieniem. Choć jest miła w obsłudze i nie przejawia chęci zabicia jeźdźca, nie zupełnie zakumała ideę współpracy z człowiekiem.

Wszystko to sprawia, że coraz bardziej zastanawiam się nad zasadnością użytkowania jej pod kątem parasportowym. Pomimo tego, że powtarzałam sobie i światu, że chcę z nią pracować powoli i w jej tempie, bez napinki i przerostu ambicji, to dałam się ponieść. Za dużo i za szybko. Do tego dochodzi jeszcze fakt, że ja też nie czuję się pewnie na tej drodze, którą obrałyśmy.

Wniosek jest jeden - należy zwolnić i zboczyć z tej uliczki, bo oddala nas on od celu, a nie przybliża. 
nie znaczy to jednak, że przechodzimy na stronę naturalsów, co siedzą na płocie i pozwalają się temu koniu wyrazić! Będziemy oczywiście dalej pracować, ale na naszych, a nie narzuconych nam zasadach. (Ciekawe tylko jak to powiemy naszej Trenerce :P)

Z innych ciekawych wniosków dnia wczorajszego - zostałam pochwalona przez fachowca za dobrą i świadomą opiekę nad mutantami :) Normalnie medal z ziemniaka mi się należy :D



poniedziałek, 16 kwietnia 2018

Trevor długowieczny

Mój gniady mutant skończył w minioną sobotę 25 lat...

Jak na konia jest stary. Jak na folbluta jest mega stary, a jak na konia pełnej krwi po karierze wyścigowej i incydencie rekreacyjnym, to już chodzić po tej ziemi nie powinien.

Niemniej jestem bardzo dumna z mojego mutanta, bo choć skroń przyprószona już siwizną a grzbiet zapadnięty pod ciężarem życiowych doświadczeń, to on nadal ma niespożyte siły do gnania przed siebie niczym wiatr. I za to kocham go miłością wielką.

Z okazji urodzin zrobiliśmy w stajni małą imprezę, a jubilatowi upichciliśmy koński tort.
Zjadł go ze smakiem, wybierając oczywiście na wstępie wszystkie marchewki z dekoracji a głównym daniem plując radośnie wokół... jak to on.

W związku z okrągłą rocznicą postanowiłam też napisać kilka słów o opiece nad koniem - seniorem.

1. Żarcie

Końskie seniory miewają problemy z uzębieniem. Niektóre mają ubytki, inne - mocno i najczęściej krzywo pościerane powierzchnie zębów co utrudnia pobieranie paszy. Dodatkowo staruszki nie przyswajają już z pokarmu wszystkich potrzebnych składników odżywczych. No i jeszcze emeryci, jak to emeryci - są wybredni i zaczynają po starczemu marudzić przy żarciu.
W związku z tym dobranie odpowiedniej diety dla końskiego seniora jest kluczowe w walce o jego sprawność w jesieni życia.

Na braki w uzębieniu odpowiedzią jest ziarno gniecione lub śrutowane. Różnica między śrutowaniem a gnieceniem polega głównie na potrzebie moczenia tego pierwszego oraz na dłuższym utrzymywaniu wartości odżywczych przy wybraniu tej drugiej wersji. Także Gniotowniki ratują życie i budżet...

Przydatne są wszelkie mokre lub przynajmniej wilgotne składniki diety, takie jak trawokulki, otręby, mesz, wysłodki czy granulaty po namoczeniu. Starsze konie miewają problemy z odpowiednim nawilżeniem pokarmu w paszczy (za mało śliny), przez co treść zbija się w kulki i może doprowadzić do kolki. Mokry pokarm zapobiega tym problemom i zapewnia właścicielom spokojny sen bez obawy o telefon ze stajni w środku nocy...

Suplementacja, szczególnie w mikro i makro elementy też stanowi wyzwanie dla staruszków. O ile zdrowe i młode osobniki dadzą sobie radę na dobrej jakościowo paszy i trawie, o tyle staruszki wymagają dodatkowego wsparcia. Przydadzą się mieszanki holistyczne takie jak Marstall Force, Eggersman Horse Vital czy Pavo Vital Complete.

2. Ruch

Jak to na starość bywa, tu skrzypi tam strzyka. Staruszki mają problemy ze stawami, bywają sztywne i obolałe szczególnie przy zmianie pogody lub po dłuższym bezruchu. Dla seniorów codzienny, delikatny ruch po pastwisku jest bardzo ważny i nie zastąpi go ani karuzela ani szybkie przegonienie po roundpenie.

Również praca takiego konia powinna być dostosowana do aktualnej dyspozycji - czasem można sobie pozwolić na całkiem żwawy teren, innym razem trzeba odpuścić i przejść się na spacer stępem w ręku. Na pewno odpadają skoki, które obciążają końskie stawy i kręgosłup, oraz praca na ciasnych kołach i w mocnych wygięciach. Wskazane jest natomiast wszelkie rozciąganie, praca na drągach i cavaletti, górki i dołki w terenie czy spacery w wodzie.

3. Zdrowie

Starszy koń to przede wszystkim profilaktyka i leczenie objawowe.
Profilaktyka, czyli suplementacja przed wystąpieniem schorzeń ( np. MSM i Glukozamina zanim pojawią się zwyrodnienia stawów, preparaty zwiększające odporność podczas okresów przejściowych, probiotyki przed i po odrobaczaniu) ale również dbanie o dobrostan konia poprzez zabiegi pielęgnacyjne. Konie starsze będą wdzięczne za derkę przeciwdeszczową w wietrzne i wilgotne dni, schłodzenie ciała w upały i owinięcie nóg czy większa ilość ściółki podczas mroźnych nocy.
Leczenie objawowe, czyli najczęściej leki przeciwbólowe i przeciwzapalne na zwyrodnienia i odzywające się stare kontuzje, aby Emerytowi zapewnić jesień życia bez dyskomfortu.
Dodatkowo częste kontrole weterynaryjne, szczególnie korygowanie zębów i kontrola wyników krwi.

4. Samopoczucie

Starsze konie nie zawsze radzą sobie ze swoją słabością. Osobniki które przez większość życia pełniły funkcje alfy w stadzie nagle stają się mniej szanowane i odpychane od kluczowych zasobów na pastwiskach. Choć sił już nie starcza, one wciąż walczą o pozycję narażając się na kontuzje podczas pastwiskowych przepychanek. Jeśli senior nie chce odpuścić, warto pomyśleć o stworzeniu mu stada, w którym nie będzie musiał walczyć o pozycję. Stada złożone z emerytów mają inną energie i dynamikę, co ułatwia codzienną opiekę. Łatwiej sprowadzić całe stado staruszków podczas ulewy czy upału niż wyłuskiwać jednego weterana z rozbrykanej ekipy młodocianych rozbójników.

Jeśli przemyślimy te cztery główne aspekty i będziemy bacznie przyglądać się naszemu seniorowi, jesteśmy w stanie zapewnić mu długie i w miarę komfortowe życie. Wdzięczność w oczach Trevora i jego incydentalne brykanie w wieku 25 lat jest bezcenne, za wszystko inne zapłacę kartą Mastercard oraz własnym potem, krwią i czasem wolnym....

czwartek, 1 marca 2018

Siatka na siano - kontrowersje, mity, fakty

Zaraz po derkowaniu na każdą okoliczność przyrody oraz wciskaniu konisiom suplementu na każde wyimaginowane schorzenie nadgorliwi właściciele biorą na celownik siatki na siano.

Bo to od razu lepiej wygląda, jak w boksie, na padoku i przy koniowiązie wisi taka ładna, kolorowa i napchana wszelkim dobrem siatka.

No a jaka jest prawda o siatkach na siano? Kiedy są potrzebne, po co zostały wymyślone i w jakich przypadkach ich użycie ma sens? Jakie mogą być wady i zalety zadawania koniom paszy objętościowej w siatce? Spróbuję coś niecoś rozjaśnić.

Siatka na siano - skąd się wzięła?

Nie mam na to dowodów, ale jestem prawie pewna, że pomysł dawania koniom siana w siatkach lub torbach wziął się z potrzeby karmienia koni poza stajnią. Sądzę że równolegle rozwinęło ten zwyczaj wojsko użytkujące konie jak i miejski transport konny (dorożki, dyliżansy), główną zaletą siatki na siano jest fakt, że konia można karmić wszędzie, robiąc przy tym relatywnie mniejszy bajzel wokół jak również w każdej chwili można taki paśnik zwinąć i jechać dalej.

Na warszawskiej starówce nadal można zaobserwować konie dorożkarzy z workami na paszczach, które właśnie są odpowiednikami takich siatek na siano.

Znalezione obrazy dla zapytania starówka postój dorożek

Siatka podczas transportu

Głównym zastosowaniem siatki na siano w czasach mojej hippicznej młodości był transport koni przyczepą. Wiadomo, konie krótko przywiązane żeby się w przyczepie nie obijały, dla bezpieczeństwa lepiej żeby łbów na dół nie zwieszały, bo jeszcze w trakcie hamowania się gdzieś szyja zaplącze i nieszczęście murowane. Dlatego właśnie do koniowozu wieszało się siatki.

Dodatkowo koń skubiący małą ilość paszy podczas podróży skupiał swoją uwagę na czymś innym i mniej się stresował (a przynajmniej taką mieli nadzieję jego właściciele).

Blog z życia koni http://zzyciakoni.blogspot.com/2015/
Aktualnie większość przyczep i trailerów jest już produkowana fabrycznie ze specjalnym miejscem do zadawania paszy i nie trzeba mocować dodatkowych siatek. Konie mają dostęp do paszy bez potrzeby schylania się do ziemi (co jest uniemożliwione przez krótkie uwiązy)

Siano moczone

Kolejnym przypadkiem, w którym przydatna jest siatka na siano, są konie "dychające",alergiczne i w inny sposób schorowane potrzebujące siana podawanego na mokro. W niektórych stajniach nie ma specjalnych urządzeń do parowania siana, ludzie radzą sobie więc jak mogą. 
Sama pamiętam, jak zimowymi popołudniami miałam namoczyć w wiadrze a następnie wykręcić nadmiar wody z kostki siana dla jednego dychającego rumaka w klubie jeździeckim... Wdzięczność konika bezcenna, za leczenie odmrożonych dłoni zapłacisz kartą MasterCard.

Siatka na siano ułatwiła zadanie - pakujesz suche siano, lejesz z węża wodę lub moczysz całość w kastrze, wyciągasz do obcieknięcia i gotowe. Cała operacja zajmuje ci 5 minut i jak jesteś człowieku sprytny, to nawet rąk nie zmoczysz.

Innym powodem w którym przydatne jest podawanie siana z siatki są konie z poważnymi problemami żywieniowymi u których należy monitorować ilość zjedzonej paszy. Ważenie siana w siatce przed i po podaniu pozwala w prosty sposób określić ile koń zjadł. 

Są jeszcze przypadki koni w czasie leczenia, np. podczas podawania kroplówek, które przez jakiś czas powinny stać nieruchomo i raczej unikać schylania się. Wtedy siatka również jest przydatna.

Błotniste padoki

Ostatnim przypadkiem w którym siatka na siano może być usprawiedliwiona, są błotniste padoki, na których podanie paszy wprost na glebę skutkowało by jej utopieniu w błocie i zmarnowaniu. Nadal uważam, że dobry drewniany paśnik jest lepszą metodą, ale powiedzmy, że pastwisko małe, nie ma z czego paśnika zrobić, siatka na siano tańsza i jest to tylko rozwiązanie tymczasowe.

Zagrożenia wiążące się z siatkami...

No dobra, wiemy już kiedy siatka na siano jest uzasadniona, no ale czy serio korzystamy ze wszystkich udogodnień w jeździectwie TYLKO i WYŁĄCZNIE gdy jest to niezbędne? Kto nie zaderkował konia na dwie godziny przed treningiem, żeby się w błocie nie ufajdał, niech pierwszy rzuci kamieniem!

Jakie są jednak zagrożenia płynące z zadawania koniom paszy w siatkach? I nie mówię tu o jednorazowym rzuceniu kopytnemu siatki na pożarcie gdy go czyścimy przed zawodami i nie chcemy żeby się nadmiernie kręcił czy schylał, ale o codziennym karmieniu go w ten sposób.

  • Poplątanie z pomieszaniem. Konie mają tendencję do eksplorowania świata przy pomocy zębów oraz przednich kończyn. Kiedy siano w siatce się skończy, albo gdy sama siatka będzie bardziej interesująca niż jej zawartość kopytny natychmiast wsadzi w nią łeb albo nóżkę. Chwilę będzie zabawnie, ale zaraz potem kopytny zorientuje się, że cholerstwo nie chce puścić. W najlepszym razie rozwali siatkę za 20 zł, w najgorszym porani się dokumentnie próbując wyrwać się na wolność. Metodą na to jest wieszanie siatek wystarczająco wysoko, by były przynajmniej poza zasięgiem kopyt...
Znalezione obrazy dla zapytania siatka na siano
Quantanamera blog

  • ... wieszanie siatek wysoko wymaga od konia zadzierania głowy do góry, przy czym naturalną pozycją pobierania pokarmu jest łeb skierowany w dół. Pomijając całe wywody na temat negatywnych skutków tej pozycji na układ pokarmowy jest jeszcze aspekt mięśniowy. Konie zadzierające często łeb do góry mogą nabawić się tzw. Jeleniej szyi, czyli przerostu jednej partii mięśni nad drugą. Poza tym, że wygląda mało fajnie, to jeszcze utrudnia prawidłową postawę w czasie pracy, co za tym idzie ogranicza możliwości ruchowe konia. Nikt chyba nie chce mieć konia pokraki ze skróconym wykrokiem...

  • Siatka na siano może (nie musi) powodować u konia porządny wkurw. Wyobraź sobie, że wracasz na chatę po długim dniu. Okrutnie chce ci się jeść, żołądek przeżera się już powoli przez kręgosłup w poszukiwaniu drogi na zewnątrz. Burczy tak głośno, że nie słyszysz własnych myśli... Wpadasz do chaty, na stole stoi wielki talerz pysznej pomidorówki, pachnącej i ciepłej, z ryżem.... i pałeczki do tego. I nie można siorbać z michy. Wyobrażam sobie że właśnie tak czuje się koń, który głodny wpada do boksu a tam wisi jego obiad w siatce z super-duper drobnymi oczkami. Niby spowalnia to jedzenie, powoduje że koń nie zatka się sianem i nie dostanie kolki... ale może przy tym dostać wrzodów żołądka z nerwów.
  • Nerwowe wyciąganie siana z siatki może (wciąż nie musi i pewnie nie u wszystkich) powodować kolejne dwa problemy - niszczenie szkliwa zębów w starciu z nylonowymi sznurkami siatki oraz napięcia w szyi i całym grzbiecie konia. Także warto przemyśleć, czy sztywność konia podczas jazdy albo potrząsanie łbem nie jest przypadkiem winą naszej "troski" o ładny wystrój jego boksu.

Na koniec najlepsze...

Ostatnio dowiedziałam się o jeszcze jednym, bardzo ciekawym, negatywnym aspekcie zadawania koniom siana w siatce. Jeśli stoicie, usiądźcie :) 

No więc konie jedząc siano z siatki wycierają sobie włosy czuciowe na pysku. Potem biedaczki idą na pastwisko i próbując przywitać się z innymi końmi zaliczają wpadki społeczne, bo rzeczonych włosów czuciowych nie mają i nie są w stanie prawidłowo odbierać sygnałów wysyłanych przez kumpli. Co za tym idzie stają się społecznymi wyrzutkami, popadają w depresję (a następnie w alkoholizm i niszczą swoje życie...)

Także kochani koniarze, zanim zamęczycie swoje rumaki lizaniem cukierka przez papierek, zastanówcie się proszę czy jest to absolutnie potrzebne. Następnie pomyślcie o zamiennikach (paśnik, torba na siano, bawełniana siatka na kostkę lub belot, poduszka na siano)... i dajcie koniom być koniom.
Znalezione obrazy dla zapytania hay pillow

poniedziałek, 26 lutego 2018

Smog a sprawa końska

Kucka ma podobno COPD, RAO, RORERa i wszelkie inne paskudztwo w płucach. Emeryt ma  ponad ćwierćwiecze na karku, więc jego układ oddechowy też nie jest jakiś super wydajny. Dodatkowo ostatnio były szczepione, więc mocniej chuchałam na ich zdrowie.

No i trochę się przeraziłam, jak mi kobyła kilka dni po szczepieniu zaczęła kaszleć na padoku, w stępie, w stajni... Już zaczęłam się głęboko zastanawiać, czy jej nie załatwiłam tym szczepieniem i nie rozchorowała mi się na amen.
Trevor trochę gorzej dychał, ale nie miał objawów wykrztuśnych.

Przeleczyłam towarzystwo witaminą C, Kucce zaaplikowałam ACC na oskrzele, jeżówka i czarnuszka na odporność i do przodu... Kilka dni było dobrze, potem znów nawrót.

Potem dychać zaczęłam ja... Kolega Harmoniusz wypluwał płuca na padoku, kaszleć zaczęła większość koni w stajni. Zaraza?

W międzyczasie odpaliłam telewizor - a tam Smog, smog i jeszcze większy smog... a w aplikacji jakości powietrza wychodzi, że w centrum stolicy bardziej zielono niż w okolicy stajni.
Także treningi uzależniamy teraz od stężenia smogu, co by się koniki nie zakaszlały na śmierć. Cywilizacja, kurde... Palenie w piecach śmieciami... Jak ja nie lubię ludzi!



poniedziałek, 12 lutego 2018

Przyuczanie do terenów

Na świecie nadal króluje wieczna zmarzlina. My nie mamy hali ani lonżownika więc o bardziej sensownej robocie można pomarzyć do roztopów. Dodatkowo kucka wciąż kicha i prycha, i do prawdy nie wiem czy jest to związane z obniżeniem odporności po szczepieniu, mało zdecydowaną zimą w tym roku czy też wysokim stężeniem pyłów PM 2,5 i PM 10 w okolicy. A, no i jeszcze siodło jest u rymarza w naprawie...

W efekcie wszystkich tych mało sprzyjających warunków mamy ograniczone możliwości treningów.

Na jesieni podjęłam próby samodzielnej jazdy na Nette w teren. Skończyło się powrotem per pedes, bo się kobyła tak spalała na każdy listek i każdy patyczek, że żal mi było patrzeć na ten jej nerw.
Fakt, że miałyśmy jakiegoś pecha, bo tego akurat dnia w lesie pogonił nas owczarek niemiecki, potem wyjechał prosto na nas quad a na koniec spotkałyśmy dość duży zastęp konnych ze stajni obok. Pomimo wszystkich tych strachów kobyła mnie nie zabiła a podczas aktów paniki była w miarę pod kontrolą (jak na jej wielkość, kiełzno jakiego używamy i moje umiejętności). Jednak wróciła cała rozedrgana i mokra ze stresu...

Problem nie leży w lesie jako takim, bo kobyła podczas spacerów z innym koniem jest idealna. Próbowałam w wielu konfiguracjach - w siodle z obcym koniem, w zastępie, jako luzak obok Trevora czy też w ręku. Nawet podczas spacerów sama z dwoma mutantami nie miałam problemu w opanowaniu ich zachowania. Natomiast zabranie kobyły samej do lasu stanowi już powód do zlania się potem, palpitacji serca i ataków duszności.

Postanowiłam rozpocząć powolne przyzwyczajanie Kucynki do samodzielnego spacerowania.
Zaopatrzona w sznurkowy halter, porządny uwiąz z karabińczykiem "niebezpiecznym" oraz rękawiczki monterskie wybrałam się  z dziewczyną w teren.

Na początku nie było źle - od jakiegoś czasu trenowałam łażenie do wielkiej kałuży na wysokości końca naszych pastwisk w celu chłodzenia nóg po treningach, więc do ściany lasu kuc szedł pewnie i bez problemu.

Schody zaczęły się między drzewami, bo zniknęły majaczące na horyzoncie konie i kobyła uświadomiła sobie, że już na prawdę jesteśmy same. Czuć było, że jej się ciśnienie podniosło, zaczęła energiczniej przebierać nogami, jednak pozostała pod kontrolą.



Pierwsze "wyjście z mroku" zaliczyłyśmy gdy na zad wyjechała nam terenówka z przyczepą. Trochę się dziewczyna zestresowała, wyskoczyła na długość uwiązu galopem, ale na szczęście nie wdeptała mnie przy tym w ziemię ani nie wyrwała się z ręki. Dość delikatny nacisk na nos spowodował zatrzymanie konia i powrót mózgu. Uspokojenie głosem i cuks dopełniły całość i znów wędrowałyśmy we względnym spokoju.

Po zejściu z głównej drogi kobyła trochę zaczęła tańczyć. Nie jest to przyjemne, gdy stepuje wokół ciebie bydełko mające 180 cm w kłębie, noszące łeb dużo wyżej niż twoja twarz i nie do końca rozgarnięte w kwestii lokalizacji swoich kopyt na podłożu. Wdrożyłam metodę małych kółek - jak się dziewczyna zbyt mocno rozpędzała, zaliczała woltę wokół mnie. Dodatkowo zaczęłam ją zatrzymywać klikaniem z cukierkiem i wyciągnięciem szyi to w dół, to w bok. Druga metoda zadziałała znakomicie, na każde następne kliknięcie nagle las przestawał być straszny a cały mózg kucynki skierowany był na poszukiwanie cukierka.

Gdzieś w połowie trasy zaliczyłyśmy drugie wejście w nadświetlną - tym razem na zad wyjechał nam zza zakrętu rowerzysta z podejrzanymi zamiarami. Był straszny, bo pojawił się znikąd i bezdźwięcznie, co mocno wystraszyło kobyłę ( i mnie też). Znów kilka kroków galopu na odległość linki, znów zatrzymanie. Trochę wyciągania głowy, ale po kliknięciu, cukierku, wolcie i zniknięciu pana z rowerem - kuc odzyskał względny spokój.

Z lekkim caplowaniem wreszcie doszłyśmy do pobliskiej łąki skąd widać już konie. Pomimo tego że są daleko, kobyła zupełnie odpuściła i zaczęła się paść.


Pierwsze koty za płoty, obie teren przeżyłyśmy. Jest nadzieja że do wiosny się ogarnie na tyle, by spacery były przyjemne dla nas obu.

piątek, 2 lutego 2018

Bryczki i fronty, czyli jeździectwo po polskiemu - Absurdy jeździectwa vol.4

Niestety mam za dużo czasu w pracy i siedzę na tych wszystkich portalach z ogłoszeniami jeździeckimi. O ochrach na kołki i powszechnej eskadronazie już pisałam. Wszędobylskie czapsy, które są sztylpami oraz konie dębujące również przerobiłam, myślałam więc, że nic mnie nie zaskoczy...

Aż tu nagle...

Dziś dwa kwiatki:

"Kupię używane fronty. Kontakt proszę na priv."- no dobra, myślę, to pewnie z forum ogłoszeń mieszkaniowych, pewnie w dalszej części jest info do jakich szafek... ale nie, to na stronce jeździeckiej. Długo zachodziłam w głowę, o co kaman z tymi frontami. Co to są te cholerne fronty?!?
Wydaje mi się, choć pewna nie jestem, że chodzi tu o Przody czyli potoczną nazwę ochraniaczy na przednie nogi, które są dużo częściej używane niż komplety, jako że zdecydowana większość koni kuta jest tylko na przód, więc mądre amazonki uważają, że założenie ochraniaczy na same przednie kończyny zapewni konisiowi bezpieczeństwo.

Swoją drogą taka dygresja starej amazonki - za czasów mojego jeździeckiego dzieciństwa konie w ogóle chodziły bez ochraniaczy. Jedynym wyjątkiem były konie strychujące (obijające podczas chodu tylnymi kopytami o stawy pęcinowe nogi obok) które obowiązkowo nosiły strychulce.

Coś mniej więcej na ten kształt, choć bez neoprenowego wypełnienia i nie tak dobrze skrojone. Zazwyczaj zrobione z twardej, wielokrotnie zamoczonej i ubłoconej skóry, która żadną miarą nie chciała współpracować. Sprzączki się zacinały, konie zawsze machały nogami przy próbie założenia tego ustrojstwa i generalnie było sto pociech. W rodzimej stajni na 30 koni chodziła w tym jedna kobyła.

Bywały też konie ścigające się - czyli uderzające kopytami tylnych nóg w piętki nóg przednich. Takim zakładało się coś na kształt dzisiejszych kaloszków.

No i konie bilardujące, czyli obijające sobie wszystkie nogi o siebie od wewnętrznej strony - to był jedyny przypadek kiedy zakładało się coś na kształt ochraniaczy przednich, obowiązkowo z wzmocnionymi panelami od wewnątrz. 
No ale wyżej cytowana osoba kupi używane FRONTY....

"Kupie bryczki do 60zł. Najlepiej z pełnym lejem ale nie musi być.Tylko stan bdb i db" - Kupię bryczki, no spoko, zaprzęgowcy istnieją na tym świecie i też mają prawo się ogłaszać... Ale za 60 zł? Kto sprzeda bryczkę za taką małą kasę? Chyba tylko kolekcjonerka figurek schleich ;P I jeszcze że ta bryczka ma być z pełnym lejem? Chwila, aaaa, chodzi o bryczesy.... sic!

Bryczki, ochry, "bd miała jutro"... kurde czy laski piszące na tych forach mają limit na używanie klawiatury i każda zaoszczędzona litera jest na wagę złota?

No i kurde, jako wisienka na torcie zaatakowała mnie dziś "ląża"... Nie byle jaka, bo do kupienia za 25 zł.
Lonża, ciućmoki! Z francuskiego longe, więc cholera lonża, nie jakaś ląża. A jak już dziunie piszą bez polskich liter i czytam ogłoszenie, że laska szuka lazy w kolorze ruzowym to mnie krew zalewa podwójnie... 

Chyba jestem już stara...




środa, 31 stycznia 2018

Quo Vadis Kucka...?

Właśnie przeżywam moralne i światopoglądowe rozterki jeździeckie.

Z jednej strony natchniona przez ostatnie treningi ujeżdżeniowe zaczynam nieśmiało spoglądać w kierunku rozwijania się sportowo z kucką, z drugiej strony pod wpływem oglądania końskiego youtubera z USA, zastanawiam się, czy to wszystko ma sens.

Trochę mam wrażenie, że popłynęłam za mocno w kierunku pingwinów, zapominając o koniu. Uświadomiłam to sobie będąc z wizytą w stajni u Rudego i podpatrując Szporthorsy i ich właścicielki.

Wielki, piękny kary wałach, za milion monet, kupiony z super-duper stajni ujeżdżeniowej znanej na cały nasz kraj... jeżdżony przez młodą dziewczynę, która ma kasę na sprzęt, stajnie z dobrą infrastrukturą i trenerów. Koń przyszłościowy, jeździec przyszłościowy, jak to mówią super prospect... a w moich oczach dupa blada i bezsens galopujący.

Nie, że koń zły, albo dziewczę do kitu... Tylko więzi między nimi żadnej. Koń za drogi, żeby go na padok wypuścić, ona za mało z końmi obyta, żeby go intelektualnie ogarnąć. W efekcie on wystany i wynudzony jak mops, wiecznie zawinięty i zaderkowany, siedzi w więzieniu własnego boksu mając za jedyną rozrywkę rozwalanie lizawki. Ona jak już się zmusi i na niego wsiądzie (bo praca z ziemi czy spacer na takim koniu jest bez sensu, bo przecież nie za to zapłacili, żeby się z nim po polu szwendać), spina się jak agrafka na każde jego pierdnięcie, a on chodzi wiecznie napalony jak arab na kurs pilotażu...

Patrzę na to ze smutkiem, bo żal mi i dziewczyny i konia. Stoję sobie obok jego boksu, miziam go po zapoconym od szwedzkiego lakierowanego nachrapnika ze skośnikiem obowiązkowo ryju i nachodzi mnie taka myśl - ja to samo zrobiłam kucce, tylko w mniejszym wydaniu.

Gdzieś zgubiłam się na trasie, pomyliłam ścieżki i zakręty. Gdzieś na etapie dopinania kolejnych paków do jej ogłowia, kupowania kolejnych kolorowych czapraczków i jazdy w ostrogach.
Nie chodzi nawet o to, że sprzęt i patenty są złe, bo w przeciwieństwie do szalonego Youtubera, uważam że da się ich używać w sposób humanitarny i nie zawsze wędzidło to maltretowanie konia. Chodzi o to, że zatraciłam więź z kucką, tą jej chęć do wspólnego spędzania czasu, włóczenia się po stajni, żebrania o smaczki. Za bardzo skupiłam się na pracy, treningu i levelowaniu naszego duetu, tracąc z oczu to co najważniejsze, czyli naszą relację.



Muszę wrócić do podstaw, bo kobyła jasno pokazuje że nie podoba jej się kierunek w którym drepczemy.

Jako że ona po szczepieniu prycha i kicha, a jej siodło oddaje do rymarza, będziemy mieć trochę czasu na odbudowanie tego,
co przydeptałam, śpiesząc się do tych wszystkich zawodów i sportów.

środa, 24 stycznia 2018

Akcja Gniot

Kochany emeryt zaczął ostatnio podupadać na masie, co nie jest niczym dziwnym w jego wieku i o tej porze roku. Jednak mając na uwadze, że starego konia łatwiej odchudzić niż znów podtuczyć, postanowiłam działać natychmiast.

Na pierwszy rzut zrewidowałam nasze menu:
Śniadanko 1/2 miarki jęczmienia, 1/2 miarki owsa, makuch lniany i drożdże paszowe
Kolacja 3/4 owsa, 1/4 musli, suplementy

No tak... trochę mało jak na emeryta. No i owies pełny, więc ciężko już przememłać go starymi zębiskami. Szybko ogarnęłam zakupy żywieniowe i dorzuciłam trochę dobra do gara.
Czym prędzej zamówiłam więc otręby ryżowe, bo dużo białka, ładny przyrost mięśni, a nie pogrzeją folblutowi mózgu ponad miarę. Postanowiłam też wypróbować jęczmień płatkowany, zastępując część wieczornego owsa bez konieczności zalewania kolejnego posiłku.

W planie było jeszcze skombinowanie gniecionego owsa i jęczmienia, aby ułatwić staruszkowi pobieranie wartości odżywczych z posiłków, a mi ulżyć w wydatkach.

Po zrobieniu pogłębionego researchu na rynku gniotowników oraz przeprowadzeniu skróconego studium przypadku "Gniotownik i śrutownik, podobieństwa, różnice, wykorzystanie", doszłam do wniosku że nie mam na zbyciu 3 tysięcy i muszę pojechać na cudzesy.

Odkurzyłam więc moje kontakty końskie, zagadałam do znajomego i umówiłam się radośnie na randkę z jego gniotownikiem. Teraz wystarczyło tylko zapakować dwa wory do mojego super-farmerskiego samochodu (Suzuki Swift...) i przejechać się na drugi koniec świata do jego stajni.
 Akcja gniot została doprowadzona do końca bez strat własnych, ja nauczyłam się obsługi maszyny, wszystkie moje palce ten eksperyment przetrwały, tylko kręgosłup trochę zaskrzypiał po targaniu 50kg worków...

A co na moje wysiłki powiedział szacowny emeryt?
Nowe porządki w jego menu zostały wprowadzone w niedzielę, ja wpadłam do stajni w kolejną środę. Jako że ciemno, zimno i zło, udało mi się jedynie wziąć gada na lonżę. Akurat koleżanka biegała swojego prawie-ogiera, więc przynajmniej sami nie kwitliśmy na placu.

Rozstępowanie standardowo flegmatyczne, bo może się Pańca rozmyśli i do stajni wrócimy.
Kłus, po chwili przyzwyczajenia do podłoża, całkiem energiczny, równy, ładny dla obserwującego. Chęć do ruchu wyraźna, krok sprężysty, oko błyszczące... a po chwili kłusa, tak sam z siebie, równiutki, okrągły galop.

Nie wiem czy zmiana paszy dała tak szybkie rezultaty, czy też po prostu chłopak miał dobry dzień, ale nawet koleżanka zauważyła jego wysoką energię.

Dla mnie to powód do wielkiej radości, bo daje nadzieję na przedłużenie czasu, jaki nam pozostał. Tylko nie wiem co na to mój samochód i kręgosłup, bo coś czuję, że zaraz znów będzie trzeba robić wyprawę na gniecenie...


środa, 10 stycznia 2018

Marsz Pingwinów

Po dłuższej przerwie w treningach z naszą niezastąpioną trenerką udało się wreszcie umówić. Pogoda dopisała, słońce świeciło, podłoże elastyczne ... nic tylko brać się do roboty!


Po ostatnim treningu zmieniliśmy trochę konfigurację Netkowego ogłowia - został dodany skośnik i szeroki, wygodny nachrapnik szwedzki. Nie jestem fanką robienia z konia baleronu i ciężko mi na sercu za każdym razem kiedy muszę jej zamknąć pysk, ale przemówiła mi do rozumu argumentacja opierająca się na stwierdzeniu - im bardziej zamknięty pysk, tym mniej wędzidło wali po zębach w czasie różnicy zdań między jeźdźcem a wierzchowcem. Biorąc więc pod uwagę nasze różnice zdań i tendencję kobyły do rozdziawiania paszczy oraz wyryjania się do góry - wpięłam skośnik.


Uzbrojone w nowe elementy na paszczy oraz świeży padzik DIY (wynik grzebania w szafie i zbyt dużej ilości wolnego czasu na rehabilitacji) ruszyłyśmy na plac.

Przyjechała trenerka, popatrzyła na kobyłę i zapytała:
- To co, trenujemy pod zawody?

Gdyby chwilę wcześniej nie wypadł mi telefon i nie został przez przypadek rozdeptany przez Kuckę, to właśnie w tej sekundzie opadła by mi szczęka i prawdopodobnie znalazła by się w okolicy Netkowych kopyt... Jak to zawody? Że ja? Że na niej?

Myślę, no spoko... warto spróbować, nawet jeśli i tak nic z tego nie wyjdzie. Zawsze trenuj tak, jakbyś miał jechać Igrzyska, bo gówniany trening jest gorszy niż brak treningu...

No i się zaczęło... Zamiast "siedź jak Lady" i "pilnuj żeby ci ręka nie latała" przeszłyśmy na ustępowania, linie środkowe, łopatki i trawersy.

Tu muszę przyznać, że urzekła mnie Kucka, która ze wszystkich sił starała się zrozumieć, co my tańczymy. Nie pomagałam jej, bo sama znam te zmyślne figury tylko z filmików na YT, więc wychodziło nam to wybitnie pokracznie...

No i my tu walczymy o przetrwanie, zastanawiając się jak zachować względną równowagę gdy nogi w jedną, głowa w drugą a jeździec w trzecią, a trenerka się zachwyca reaktywnością i naturalnym ruchem Kucki...

Nie wiem jak to wyglądało z boku, ale mam podejrzenia, że mniej więcej tak:



penguin GIF

Także zostałyśmy pingwinami... Przynajmniej w sferze marzeń.