poniedziałek, 16 grudnia 2019

Jesienne szwendactwo

Położenie naszej stajni sprzyja do szwendactwa. Tuż za furtką mamy las ze szlakami konnymi, po których nikt nas nie goni, a psiarze i spacerowicze przyzwyczajeni do obecności koni schodzą z drogi. Są to też lasy, po której wraz z Trevorem jeździłam jeszcze jako kursant w lata naszej młodości, co dodatkowo dodaje uroku naszym wycieczkom.

Do dyspozycji mamy spory kawałek terenu podzielony na trzy rewiry: 
- las najbliższy, z górkami, ścieżkami i całkiem fajną łączką do pasienia
- las za rzeczką, z zaprzyjaźnioną stajnią i kilkoma fajnymi prostymi, gdzie główną atrakcją jest oczywiście przeprawa przez wodę.
- las za drogą, wielki i przestronny, z wieloma szlakami i moją ukochaną galopną która jest tak długa że się człowiekowi nudzi już to gnanie :)

Pogoda tej jesieni rozpieszczała nas niesamowicie, temperatury mocno na plusie, wiatru i deszczu też nie było za wiele, więc można było się szlajać do woli. Jeździłyśmy więc z Władczynią Turbokuca prawie co weekend, zwiedzając kolejne drogi, krzaki i zakamarki.


Jesień to generalnie moja ulubiona pora roku na jeżdżenie. Z jednej strony nie ma jeszcze przymrozków i grudy, a z drugiej podłe latające krwiopijce już nie są uciążliwe. Mniej też biegaczy i rowerzystów, a grzybiarze na szczęście poruszają się powoli i raczej nie są straszni dla koni.

Co do samego Pana Konia, to muszę przyznać że zakochuję się w nim znów, mocniej i na nowo. Jest prawie idealny - pod kontrolą nawet na hackamore, nie płochliwy, pewnie idzie jako prowadzący i nie nakręca się jako drugi. Fajnie sobie współpracujemy na luźnej wodzy i prośbach, nie rozkazach. Wracam z terenu z poczuciem, że wycieczka była przyjemnością dla nas obojga.

Oby jak najwięcej takich terenów.

czwartek, 19 września 2019

Różowy zawrót głowy

Nowa stajnia to zawsze pretekst do zakupów... I tym razem nie obyło się bez wydania worka denarów.

Rozpoczęło się więc od nowej tabliczki dla Trevora, bo przecież należy się dopasować stylistycznie do kolegi z boksu obok. Zamówione, zaprojektowane i dostarczone. Właścicielka prze szczęśliwa...


Następnym punktem programu było zagospodarowanie przestrzenne naszej małej wnęki stajennej. Dzięki uprzejmości pana męża powstała więc piękna szafo-paka, personalizowana do wymiarów naszych siodeł bezterlicowych, półki na wysokość pudełek i butelek na spreje, wszystko na wymiar i dopasowane idealnie do krzywizny naszych ścian. Projekt wymaga jeszcze kilku dodatków, ale podstawa (do robienia bałaganu i zagracania) już jest.


Na koniec nastał czas zakupów sprzętu absolutnie priorytetowego, mianowicie KUPOZBIERACZKI.
Spełniłam swoje wielkie marzenie i kupiłam prawdziwy zestaw Misty Boy, mokry sen każdej koniareczki z lat 90, która musiała sprzątać boksy wielkimi i nieporęcznymi widłami i metalowymi szuflami. Lekki, plastikowy i w dziewczęcym kolorze. Róż rządzi!

Na zdjęciu jeździec Turbokuca prezentuje prawidłową motywację do kolekcjonowania produktów przemiany materii naszych dzielnych rumaków....

W międzyczasie dziwnym trafem do mojego domu za pośrednictwem kuriera przyjechały jakieś worki z paszą, jakieś sieczki, nowa derka, kantar i kilka innych absolutnie niezbędnych produktów, których wcale nie mam w nadmiarze.... Szał zakupowy... Ratujcie mnie przed mną samą zanim wydam całą pensję i zacznę podjadać Trevorowi musli.


środa, 18 września 2019

Emerytura na poziomie

Netka radzi sobie świetnie w sowim nowym domku, Trevor przeprowadzony do stajni all inclusive, czas wreszcie zacząć na całego naszą emeryturę na poziomie.

Pierwsze zmiany - karmienie.

Od września wróciliśmy do karmienia paszą treściwą trzy razy dziennie. Do tego jest jeszcze podwieczorek w postaci dużej ilości siana na padok, co również daje szansę na przybranie na masie.
W samej diecie też się trochę pozmieniało, bo zamiast budżetowych wersji pasz możemy sobie wreszcie pozwolić na worki fajnego, bogatego w substancje odżywcze i dodatki musli. Także książę pan żre teraz Improvera pół na pół z gniecionym owsem, z garścią sieczki nasączonej olejami. Do tego sypiemy jeszcze makuch lniany na sierść i poślizg w jelicie, dodatek na stawy i multiwitaminę.

Zeszliśmy natomiast z otrębów ryżowych, kiełków jęczmiennych, zapychaczy i dowłókniaczy jakimi były granulowane łuski, wysłodki i inne wynalazki. Powód jest jeden - stać mnie na droższe pasze przy żywieniu jednego konia.



Kto wie, może na zimę powrócimy jeszcze do niektórych składników, choć mniej skomplikowana dieta i komfort  finansowy jest jak na razie doznaniem bardzo przyjemnym.

Po drugie - opieka.

Derkowanie, karmienie poza padokiem, co by kumpel w miskę nie zaglądał, sprowadzanie jak pada albo wieje. Boks czysty, poidło automatyczne, wiaderka codziennie myte a podłoga dezynfekowana raz na jakiś czas.
Niby nic specjalnego, ale w porównaniu do standardów niektórych stajni to prawdziwy Wersal, a jak wiadomo im koń starszy, tym profilaktyka ważniejsza. Jakie efekty widzę po dwóch tygodniach? Kopyta są w stanie niepołamanym. Warstwa lakieru zdarta w stopniu minimalnym, pan koń jakiś taki mniej zestresowany. Problemy gastryczne czasem się odzywają, ale odpukać mniejsze. Zobaczymy co się będzie działo zimą...

Po trzecie - zaplecze.
Mamy plac z fizeliną i oświetleniem. Równy. No szok... Nie pyli się, jest sprężysty i nie ma na nim wyjeżdżonych ścieżek po rekreacji. Narożniki mają 90 stopni i da się je wyjechać. Do tego na placu są przeszkody i cavaletti. Jest roundpen, na który można wejść i popracować. Najważniejszy dla nas jest jednak wyjazd w teren, który znajduje się tuż za furtką i nie wymaga kilometrów stępowania w ręku przez paskudną kamienistą drogę i otwierania kilku padoków powiązanych na odwal się linkami pod prądem. No i w okolicy nie grasuje straż leśna mająca chrapkę na mandaciki :P



Także powolutku zaczynamy wracać do aktywności. Plan na jesień - pojechać z Turbokucem na Hubertusa i spenetrować na nowo okoliczne leśne ścieżki.


piątek, 6 września 2019

Translokacja Mutanta

Nadszedł ten dzień i stanęliśmy przed wielkim zadaniem jakim jest relokacja jaśnie pana Mutanta.
Dla mnie to zawsze straszny stres, bo się pan Trevor nie pakuje do przyczepy pokojowo, zazwyczaj jest przy tym dużo krzyków, niejednokrotnie również kończy się na stratach w ludziach i sprzęcie.

Drobna dygresja historyczna - jak gada kupiłam, to spakowanie go do przyczepy w SJ Szarża i wywiezienie trwało... 4h. Urwał dwa kantary, rozwalił mi spodnie, stanął dęba w przyczepie, porwał ogłowie, uciekł do lasu. Trauma na całe życie.

Pakowanie go ze stajni w Nieporęcie do stajni w Babicach trwało prawie 2h, był po sedacji co nie przeszkodziło mu zdemolować przyczepy, wyrwać się kilka razy i podciąć sobie wszystkich nóg.
Kolejną przeprowadzkę robiłam rajdem (30 km w jednego konia) bo tak się bałam spakowania go do przyczepy - bez strat. Rozpoczęłam więc naukę wchodzenia do przyczepy i jeszcze więcej pracy naturalem.

Wyjazd na brązową odznakę - pakowanko w 15 min. Powrót? Koniowóz wrócił bez nas, bo książę pan stwierdził że pierdoli, nie robi. Wracaliśmy w nocy dodatkową przyczepą.

Wyjazd na obóz? Pakowanko - 20 min, powrót - 45 min, połamana szczotka, ale oprócz tego bez strat.

Kolejne transporty starałam się ograniczyć do minimum. Jakoś to szło, ale zawsze z duszą na ramieniu i okupione moim stresem przez tydzień przed planowaną wycieczką. Starałam się jak najwięcej i gdzie się da jeździć wierzchem. Najgorszy był chyba wyjazd ze stajni w Łosiej Wólce, gdzie w stajni płakała Piasina, a Trevor wszedł dopiero po zderzeniu z sufitem i wstrząśnieniu mózgu.

Raz udało się go zapakować dość szybko dzięki saszetkom z feromonami, dlatego tym razem zaopatrzyłam się w super pastę z tryptofanem! Myślę sobie, zaćpam dziada to spokojnie wejdzie :) No nic bardziej mylnego, zobaczył samochód i można sobie było uspokajające działanie pasty wsadzić pod ogon... Gadzina niestety zna swoją siłę i po prostu wyciąga człowieka na uwiązie na bok, wali się na lonżę, olewa bat. Jak próbuje się na dwie lonże to elegancko staje dęba i wywala się na plecy. Jedynym uznanym sposobem jest pakowanie dziada ze stajni w konfiguracji - silny człowiek z przodu i ja, mocno sfrustrowana, z tyłu. Bo mnie nie kopnie, a innych to już kwestia dyskusyjna...

Finalnie właśnie w takim układzie wpakowaliśmy go do samochodu po jakichś 20 minutach walki. Jak zwykle w trasie totalny luz, wypakowanie w pełnej kulturze, bo przecież mój koń nie ma nic do jazdy, on tylko nie lubi wsiadać.

W każdym razie szczęśliwie dokonaliśmy translokacji mutanta. Od tygodnia jesteśmy w nowej stajni, gdzie siana w bród, stado (Turbokuc) nie zagrażające dziadkowi, opieka na wysokim poziomie. Obiadki, dodatki, boks piękny i nowy. Ze mnie schodzi stres po pakowaniu, po nim wszystko spłynęło jak po kaczce.


wtorek, 20 sierpnia 2019

DIY Kantarki

To, co najbardziej mnie śmieszy u konio - entuzjastów amatorów, to niezrozumienie funkcji większości sprzętu. Pomijam już zakładanie skośnika, bo ładny, czy kupowanie pełnego, mosiężnego wędzidła, bo kolorem pasuje do sprzączek w ogłowiu... dziś pośmiejemy się z niegroźnego tematu jakim są futerka na kantarkach.

No więc futro/neopren/podszycie czy polar na kantarze służy przede wszystkim zapobieganiu obcierania się głowy konia od ciągłego jego noszenia. Jak wiadomo łatwiej sobie ryjoka obetrzeć, kiedy sierść go obrastająca jest krótsza i delikatniejsza, w dodatku gdy się łepetyna pod kantarem poci, gdy do spoconej paszczy klei się piach i inne świństwa podczas tarzania, gdy owady gryzą i swędzą i się konisko o wszystko tą głową czochra.  Kiedy więc warto zakładać kantary z puchatymi futerkami....?

No według większości pytanych koniarzy i właścicieli - ZIMĄ. Bo w futerku jest cieplej o.O

Badam Tsss...

No nie. Futra na głowę, popręgi i inne elementy wrażliwe na otarcia zakładamy LATEM, gdy konisko ma mniejszą naturalną warstwę ochronną, zwaną sierścią. Odstępstwem są oczywiście konie golone, które należy futrować w zasadzie ciągle, ale to osobny temat.

Jako że Netka się w lato pod kantarem paskudnie wycierała, a ja miałam kawałek starego szlafroka w kolorze fuksja, poczyniłam pewne przeróbki starego i powstało to dzieło:



Oraz na żywo na głównej zainteresowanej:



środa, 31 lipca 2019

Pan Senior i powroty do kondycji

Jako że zostałam z jednym koniem i mam relatywnie mniej obowiązków w stajni - powolutku przymierzam się do wdrożenia pana Seniora z powrotem do pracy. Zaczęliśmy od pracy na lonży - 20 min stępokłusa z chwilką galopu. Z sesji na sesję przedłużamy do 40 - 45 min z pracą w galopie i wygięciami w kłusie.



Po podbiciu nie ma już w zasadzie śladu w pracy na miękkim podłożu. Jeśli chodzi o trudny teren to nadal kopyto (kopyta?) są tkliwe i noga potrafi się urwać na kamyczku. Nie zdecydowałam się więc jeszcze na wsiadanie w teren. Dziś czeka nas struganie kopyt, więc podpytam naszego mistrza o mój pomysł na buty dla Trevora. Zakładane w teren, żeby korzonki i szyszunie pana konia nie maltretowały.



Zbieramy się też do zmiany stajni na jesień, na taką z full opieką, dereczkami, owijkami, obiadkami i sianosiatkami. Może nie będzie tam hektarowych łąk ani super terenów wkoło, ale dla mnie i dla pana Seniora już nie jest to najważniejsze. Na pierwszy plan wyszło jego zdrowie, jego bezpieczeństwo i możliwość dotarcia do niego w 15 min z domu. Taką stajnię znalazłyśmy i do takiej powędrujemy z Turbokucem pod koniec przyszłego miesiąca.

Jak zawsze przy okazji przeprowadzek - kupa stresów, dużo planowania i nagle tysiące pomysłów na minutę. Oby wszystko poszło dobrze :)

No i może uda się jeszcze wsiąść na staruszka, jak już nogi, kondycha i plecki pozwolą...




czwartek, 25 lipca 2019

Syndrom pustego boksu

No i odjechała księżniczka do swojego nowego domu.

Nie obyło się bez przygód, bo wpakowanie jej wysokiej mości do przyczepy standardowych rozmiarów stanowi nie lada wyzwanie, ale na szczęście ona w przeciwieństwie do Trevora nie próbuje zabić wszystkich uczestniczących w tej aktywności. Ona jedynie z godnością siada na dupie na trapie i udaje że nie do końca wie o co chodzi. Taki buddyjski opór rodem z Dalaj Lamy :)

Ja trzymałam się do momentu zamknięcia za nimi bramy. Jak już zniknął mi jej ogon za zakrętem, to wszystko puściło i łzy pociekły jak potępione. Łzy tęsknoty, spuszczenie niesamowitego napięcia, jakie towarzyszyło mi w zasadzie od początku miesiąca, żal, że nie jest już moją kucynką (choć w sumie nigdy moja nie była). Na poziomie intelektualnym wiem, że trafiła w najlepsze ręce na jakie mogła liczyć na tym świecie i ma niesamowite szczęście, bo wreszcie ktoś ją pokocha i zadba na 100 %. Na poziomie emocjonalnym to nadal uczucie z kategorii "Odebrano mi mojego konia"... Yhh, chyba jeszcze nie otrząsnęłam się do końca z poczucia straty po Roderyku :P

A Netka? Jak to Netka - trochę odchorowała stres podróży i zmiany miejsca, dostała  tajemniczej reakcji uczuleniowej na owady i już. Teraz musi minąć trochę czasu, dziewczę okrzepnie w nowym stadzie i dalej będzie już dobrze. Grunt że nie miała nawrotu jakiejś ostrej biegunki czy innej kolki, bo to u niej częstsze objawy na nerwa.

W nowym domu

Pierwsze znajomości

A ja? Ja zostaję z moim Gniadym mutantem Pierworodnym. Dziś jadę do stajni otaczać go opieką i miłością, aż pomimo braku takiej biologicznej możliwości porzyga się chłopak z tej troski :)

poniedziałek, 8 lipca 2019

Słodko gorzki smak zwycięstwa?

Dojrzałość polega chyba na tym, że coraz częściej ma się tak zwane mieszane uczucia. No i na tym, że człowiek potrafi sobie coraz więcej rzeczy racjonalnie wytłumaczyć i na przekór własnym emocjom uznać je za pozytywne.

Nie owijając dłużej w bawełnę - Nette na 99% opuści mnie pod koniec miesiąca. Jej właścicielka znalazła chętnych do jej adopcji, więc kucynka będzie miała nowy dom.
Ja kurczowo trzymam się nadziei, że skoro ktoś zechciał kuckę pomimo wszystkich tych złych rzeczy jakie o niej właścicielka mówi, to może jest na tyle zdeterminowany i szalony by zajmować się nią, dbać i kochać jak ja. Bo w sumie co oprócz nadziei mi zostało?

Niestety informacji mam niewiele, a tam gdzie brak jest wiedzy powoli wpełza lęk. Wiem, że Nette będzie koniem do towarzystwa i do lekkich jazd. Nie wiem gdzie będzie mieszkać, ani co to za rodzina, ale mam nadzieję poznać wszystkie szczegóły w dniu jej odbioru. Bo oczywiście zamierzam ją przygotować do transportu, wsadzić do przyczepy, ucałować w nos i pożegnać należycie.

Czy mi smutno? Jak cholera. Kobyła była częścią mojego życia od 2015 roku, gdy w październiku dostała kopa, złamała nogę i zyskała tytuł największego nieszczęścia całej stajni. Wtedy też zaczęłam się nią zajmować, trochę z litości, trochę z chorego poczucia obowiązku, trochę z uzależnienia od ratowania wszystkich bied, które staną mi na drodze.

Była chuda, brzydka, śmierdząca, wiecznie obsrana, wyliniała i zepsuta. Była też do szpiku kości nieszczęśliwa, porzucona przez właścicielkę, osierocona emocjonalnie przez ludzi i konie.

październik 2015


Na początku walczyliśmy o jej życie, bo ciągnące się tygodniami biegunki, infekcje jelit, ułamany łokieć, przegniłe strzałki i ogólne wyniszczenie organizmu nie rokowały dobrze na nadchodzącą zimę. W ruch poszły suplementy, derki, preparaty i mozolna, codzienna pielęgnacja.

Kowal kazał ruszać, by strzałka miała cień szansy pracować. Po nowym roku wet pozwolił na delikatny rozruch, zaczęły się więc lonże w stepie, no bo co innego można robić ze szkieletem, który ledwo trzyma się na nogach? Zaczęłyśmy współpracować. Wielki szkielet ruszył ścieżką odzyskiwania sprawności i zyskał miano konia spacerowego - chodziłam z nią na spacery jak z psem.

Księżniczka kantarka nie chce. Chcesz założyć to podskocz
I tak powolutku szłyśmy do przodu. Po kilogramie, po kawałku, po kroczku... Były wzloty i upadki, w trakcie wychodziły różne ciekawostki związane z Kucką: że dziewcze mdleje przy zastrzykach, że przy zębach nie można jej trzymać łba na stojaku bo siada na dupie, że szczepienia to w dupsko, bo w szyje jest reakcja uczuleniowa. I tak nam mijał czas: Luty, Kwiecień, Czerwiec, Sierpień...



Kobyła zaczęła powoli przypominać konia. Chudego, ale już konia. Powoli zaczęłyśmy myśleć o jakimś wsiadaniu, na oklep, na spacer po łące, na chwilę... Okazało się też że Netka ma bardzo dużą potrzebę posiadania swojego człowieka i przy regularnej opiece po prostu rozkwita. Gdy człowieka zaczyna brakować - Netka zaczyna podupadać na zdrowiu i ... symulować.
Podczas pracy, gdy mięśnie zaczęły się już powoli pojawiać na szkieletorku, zauważyliśmy niepokojące symptomy w zadnich nogach. Czasem w cofaniu tyły jakby się nie słuchały głowy, odstawiała je na boku, wyginała dziwnie i nie do końca ogarniała gdzie się znajdują. Kolejne poszukiwania, konsultacje, diagnozy - Shivering syndrome, neurodegeneracyjne schorzenie dopadające duże konie.


Na zimę przeprowadziliśmy się do nowej stajni, Netka rozkwitła a ja poważnie zaczęłam myśleć nad wdrożeniem jej do lekkich jazd. Po namowie właścicielki Rudej SportMaszyny, rozpoczęłyśmy jazdę pod okiem trenerki, która nas poukładała i usprawniła naszą komunikację. Postęp gonił postęp, sukces napędzał sukces a ja nawet miałam nieśmiałe pomysły mini kariery sportowej. Jednak moje własne uprzedzenia i ograniczenia wybiły nas z rytmu i zatrzymałyśmy się na ambitnej rekreacji. 


Netka nauczyła mnie świadomości dosiadu, udoskonaliła moją równowagę, dała niesamowitą frajdę i satysfakcję przechodząc od poziomu potykania się o własne nogi do początków chodów bocznych, łopatek i innych figur ujeżdżeniowych. Niezwykle wdzięczna istota, wielka i delikatna, czasem humorzasta ale nigdy nie wredna. Leżałam z niej raz - tydzień przed własnym ślubem, bo się cholera potknęła w galopie ( a ja za bardzo siedziałam jej na przodzie).
Nasz pierwszy komplet Eskadrona
Dygająca w terenach, ale zawsze dająca z siebie wszystko. Kochana, własnoręcznie odkarmiona i przywrócona do zdrowia. Miałam nawet cień nadziei, że gdy Trevor już odejdzie, ona zajmie jego miejsce. Cóż, inna przyszłość jej jest pisana, inna mnie. Nasza wspólna droga powoli się kończy, zaczyna się jej własna ścieżka z jej własnymi ludźmi. Mi trochę przykro, ale z drugiej strony chciałabym, żeby wreszcie była kochana i zadbana na 200%... Taki paradoks, oddaję ją wtedy, gdy wreszcie zaczęła wyglądać jak prawdziwy koń.





piątek, 28 czerwca 2019

Koń w butach czyli rzecz o podbiciu

Przyjeżdżam w środę do stajni, żar się z nieba leje więc w planach oblanie koni wodą, wytarzanie w czystym piachu i zgruzowanie się w cieniu z bezalkoholowym piwem. W trakcie realizacji planu okazało się że kolega emeryt coś się ociąga w sposób niestandardowy. Po kąpieli i tarzanku poczyniłam próbę przekłusowania, bo coś mi kiepsko wyglądał no i bingo - kulawy jak cholera.

Kulawizna ewidentna jak łysina mego ślubnego. Nawet w stanie spoczynku widoczne odciążanie lewego przodu. Żadnej obcierki na lakierze, brak opuchlizny ani miejsca ewidentnie cieplejszego niż reszta. No cóż, zaglinkowałam pół konia i czekam na dalszy rozwój wydarzeń. Może rano coś się pokaże.

Rano się pokazał krwiak w kopycie i tkliwość - diagnoza weta - podbicie.

Jak wszyscy wiedzą podbicie leczy czas, rivanol i chłodzenie kopyta. W ruch więc poszły flachy płynnego szczęścia, moje pierwsze samodzielnie kupione pieluchy, srebrna taśma i stary t-shirt.

Przepis na podbite kopyto:

Składniki:
Torebka strunowa z IKEA, pieluchy dziecięce, srebrna taśma, nożyczki, szmata, Rivanol, kawałek taśmy elastycznej

1. Po dokładnym oczyszczeniu kopyta pakujemy odnóże w torebkę z Ikea, zalewamy Rivanolem rozcieńczonym wodą, zawiązujemy w pęcinie taśmą elastyczną*. Pozostawiamy na min. 15 mi w boksie, na dużej ilości słomy (bo na betonie koń po dwóch krokach przetrze torebkę i cały rivanol jak psu w ...)
*Ja sprytnie najpierw nalałam płyn do torebki a potem próbowałam wsadzić tam kopyto. W efekcie Trevorro większość Rivanolu wychlapał mi na nogi co poskutkowało zmianą barwy moich białych skarpetek. Kto do cholery idzie do stajni w białych skarpetkach?!?

2. Wyciągamy końską nogę z torebki. Do torebki wrzucamy ok. 2 szklanki otrąb pszennych do namoczenia w rivanolu. Konia możemy jeszcze oblać zimną wodą, bo w podbiciu nigdy pojęcia zbyt długiego chłodzenia kopyta ;)

3. Stawiamy konia w korytarzu. Obok mamy przygotowane: pieluchy, torebkę z otrębami, srebrną taśmę, nożyczki i szmatę. Przydaje się pomocnik. Podnosimy nogę jak do czyszczenia, paciaję z otrąb ładujemy na całą podeszwę kopyta. Przykrywamy szczelnie pieluchą i zapinamy pieluchowe rzepy ścisło dookoła kopyta. Łapiemy drugą pieluchę i zakładamy ją na kopyto obróconą 90 stopni względem pierwszej (w poprzek) i również zapinamy. Wszystko wzmacniamy srebrną taśmą, szczególnie na pazurze kopyta.

4. Całość owijamy kawałkiem t-shirta najlepiej wyciętym w X. Kopyto na środku, luźne końce wiążemy z przodu i z tyłu kopyta. Najlepiej wzmocnić rant srebrną taśmą. Jest nadzieja że wytrzyma 24h :)

Enjoy.

czwartek, 27 czerwca 2019

Teren zdygany i zgryziony

Lato w pełni, bąki i inne ślepaki żrą w sposób niczym nieograniczony i na potęgę. Rano tną komary, w południe muchy gryzące, po południu wchodzą meszki, wieczorem dołączają znów komary.

Repelenty działają chwilowo, kosztują jak za zboże a moje konie są, delikatnie rzecz ujmując, sceptyczne do psikania ich ciał jakimiś śmierdzidłami.

W ostatnim terenie Trevor dwa razy zrzucił sobie ogłowie z łba próbując pozbyć się natrętnego krwiopijcy, także zainwestowałam w maski, siatkowe derki i prowadzę właśnie średniowieczną sekcje koni terenowych. No kurde trudno, że wyglądamy jak "Pogromców Duchów" albo innego Kacpra, przyjacielskiego duszka, ale przynajmniej nas nie dziabią. To znaczy koni nie dziabią, bo całe towarzystwo latające skupia się wtedy na jeźdźcach.

Nowa maska Emeryta
W długi weekend miałam ambitny plan ruszyć z wytrwałymi klientami w las. Prowadzić miał jak zwykle Emeryt, jednak jak poszłam po niego na pastwisko i zobaczyłam, że nie jest w najlepszej kondycji, zdecydowałam na zmianę rumaka prowadzącego. No cóż, słowo się rzekło, klienci u płota. Trzeba było się przemóc, osiodłać Kucynkę i ruszyć na niej w las pomimo jej zdygania.

Dawno, oj dawno nie próbowałam prowadzić terenu na Netce. Jakieś mam takie kiepskie wrażenia z jej grzbietu jako konia prowadzącego, a każde jej dygnięcie odbija się głośnym echem w moim kręgosłupie. Jednak jak mus, to mus. Ubrałam kobyłę w przyciasną maskę dziadka, zarzuciłam na nią hidżab i ruszyłam w świat z dwoma innymi końmi na ogonie.

Sekcja koników średniowiecznych wyrusza na szlak
Na pierwszej łące zaliczyliśmy zawał serca z okazji stajennego psa wyskakującego z krzaków. Potem było kilka kontrolnych dygów w odpowiedzi na patyk, drzewo w lesie czy inny kamień, ale wszystko pod względną kontrolą. Fakt, że kobyła nie jest samodzielna w przebieraniu odnóżami jak Trevor i każdy krok trzeba na niej kontrolować i wspierać ("Tak, dobra dziewczynka, tak, jedziemy, brawo!!!") ale muszę przyznać że bardzo się stara i widać po niej że chce sprostać wymaganiom stawianym przez swojego jeźdźca. To mnie w niej urzeka, ona na prawdę stara się zrobić wszystko o co ją poproszę, lepiej lub gorzej rozumiejąc o co mi chodzi, ale jednak. Nie jest typem konia, który ma w poważaniu, ani konia który płoszy się na myśl o pracy. Ona ma cudowny charakter i gdyby nie kiepski start, była by świetnym koniem na zawody - wygrywała by z radością dla swojego człowieka...

No dość dygresji, wróćmy do lasu.

Przez cały teren było bardzo dobrze. Galop pod kontrolą, nawet bez wielkich potknięć, zero płoszenia się, panowanie nad prędkością super, gorzej z trakcją, ale uznajmy że długie nogi jej to utrudniają. Dojechałyśmy do zaprzyjaźnionej stajni i tam.... kaplica.
Na horyzoncie zdarzeń pojawił się wielki, koniożerny kontener na śmieci w kolorze krwiożerczego błękitu. No i dupa, przejechać się nie da. Kobyła zawał, zapaść, stany lękowe, ataksja mowy i stupor. Nie i koniec.

Chwilę nam zajęło, ale w końcu przy wsparciu chłopaków z tyłu (Turbokuca i Harcka) udało się przekroczyć terytorium Wielkiego Przedwiecznego Śmietnika. Brawo dzielna i odważna Kucka!

Niestety Trevor będzie wyłączony z użytkowania przez najbliższe 2 tygodnie, więc chyba czeka mnie więcej zdyganych terenów.

wtorek, 30 kwietnia 2019

Niebo w gębie czyli słów kilka o wędzidłach

Wędzidło, inaczej kiełzno - element końskiego wyposażenia służący do okiełznania, hamowania, kierowania w dobrą stronę naszego kilkuset kilogramowego pupila. Do wędzidła doczepiamy wodze, za których pomocą wodzimy konia swego często na manowce, rzadko na pokuszenie.

Co skłoniło mnie do napisania długiego i czasochłonnego postu o wędzidłach? Ano promocja w pewnym sklepie internetowym oraz absurdalny z mojego punktu widzenia opis pewnego kiełzna z piekła rodem...

"Wędzidło ... to połączenie wytrzymałości metalowego wędzidła z delikatnością i przyjemnym użytkowaniem wędzideł syntetycznych przez konia. ...idealne rozwiązanie dla tych, którzy chcą zapewnić koniowi przyjemne noszenie wędzidła o skutecznym działaniu (...) przyjazne i delikatne dla wrażliwej skóry warg konia, wolne od alergenów, skutecznie zachęca konia do żucia i rozluźnienia"

Fajny opis, nie? No kto nie wywaliłby kosztu prawie miesięcznego utrzymania konia w pensjonacie za takie super przyjazne i delikatne wędzidło? Niech rzuci kamieniem ten, co nie dba za wszelką cenę o wygodę i przyjemność noszenia wędzidła, o delikatne wargi i reakcje alergiczne w różowym pyszczku swojego misiaczka...

To teraz zdjęcie tego pięknego wędzidełka:

Pełne wędzidło z metalowym trzpieniem, do tego połączone na stałe z ultra wąskim elementem uciskającym kość nosową oraz systemem zaciskowym. Mówiąc żargonem jeździeckim śliczny tandem z cyganką. Nie dość że działa na język, na kości żuchwy, miażdży kość nosową, to jeszcze jak koń reaguje za wolno to podjeżdża do góry naciągając kąciki ust i robiąc imadło na górnej szczęce.... Przyjemne użytkowanie, nie ma co.

Dobra, sama nie jestem święta, bo jeżdżę na Trevorze na czance, dodatkowo z małym portem i paskiem pod brodą. Jak go mocno zaciągnę, to robię zacisk na języki i dolnej szczęce i faktycznie osiągam "skuteczność w działaniu", ale zdarza mi się to w sytuacjach wybitnie awaryjnych, w terenie gdy coś tam wyskoczy pod nogi i musimy zahamować na już, gdy się koń kursanta spłoszy i trzeba go przechwycić, gdy zagrożone jest bezpieczeństwo moje, mojego konia, innych ludzi czy innych koni...  
Tego typu narzędzia tortur jak ten "cygański tandem" są natomiast używane głównie przez konie skokowe na zawodach. Nie wiem gdzie na parkourze możliwość wyskoczenia pod konia rowerzysty z psem czy quada zza zakrętu, ale może się mylę. Wydaje mi się jednak że potrzeba używania przez jeźdźców zawodowych coraz mocniejszych rodzajów kiełzna wynika z ich coraz dalej idącej pierdołowatości, skróconego treningu nastawionego na szybki sukces, nienaturalnych warunków utrzymania koni sportowych i ich przekarmiania w pogoni za koniem nadreaktywnym, pędzącym do przodu i kicającym wszystko co pod nogi podleci w desperackim akcie ucieczki przed ostrogą jaśnie jeźdźca.  

  

No ale są futerka, więc pewnie konisiom miło i wygodnie... Tak na marginesie, to siwek ma chyba połączenie tandemu z Pelhamem, co już jest dla mnie jakimś kosmicznym kosmosem...

I jeszcze pół biedy jak używają tego ludzie na poziomie jeźdźców z powyższych zdjęć - tu mogę mieć przynajmniej cień nadziei, że oni rozumieją jak w końskim pysku i na końskiej głowie to cholerstwo działa, mają jako taką świadomość ręki, dosiadu, swojego ciała na koniu podczas pracy. Pewnie te kiełzna mają za zadanie uzyskać perfekcje w reakcji na sygnał w czasie tych szalonych kilku minut na parkourze kiedy zasuwają ile fabryka dała a muszą się zmieścić w ciasnych nawrotach. 

Jednak wędzidło od którego zaczął się mój przydługi wywód dostępne jest w sprzedaży w ulubionym sklepie wszystkich dziewczyn z podwórkowych stajni ( bo ma dużo promocji na Eskadrony...). Opis nie sugeruje możliwych konsekwencji w postaci połamania kości nosowej konia ani zaciągnięcia go na amen na ryju. Większość lasek, co się mniej zna, po przeczytaniu o tym kiełźnie uzna że jest prawie jak Parelli, bo to takie delikatne, syntetyczne, antyalergicznie i cudowne. I to jest dramat...

I to jest tragedia, która mam wrażenie dotyka całego "rekreacyjnego i amatorskiego" światka jeździeckiego. Po co ci skośnik? Nie wiem, był w komplecie a poza tym fajnie wygląda...

I tylko koni żal.

poniedziałek, 29 kwietnia 2019

Gdy się nie chce...

Ostatnio mam jakiś zastój jeździecki. Nie chce mi się wymagać od moich dzielnych mutantów, nie chce mi się trenować, nie chce mi się w sumie nic.

Jeżdżę do stajni, ogarniam pojemniki z żarciem, ogarniam konie z sierści i błota a potem tak się snuję bez celu po padokach.

W teren nie pojadę, bo kolibry - wampiry, kleszcze, wilcy i trzeci stopień zagrożenia pożarowego. Dobra, nie będę ściemniać, po prostu mi się nie chce.

Na placu się kurzy, są dzieci i jazdy i kuce... nudno i bez sensu, nowa trenerka nie ma czasu, ja nie mam weny. (dzieci i jazdy da się spokojnie ominąć, na małym placu jest elegancki gruby piach, bez trenerki da się żyć, chyba jednak brak weny jest jedynym realnym problemem).

Zaczęłam uprawiać działalność zastępczą. A to pójdę z końmi na dolne pastwiska, puszcze je w trawę i skrupulatnie naprawiam ogrodzenia...
A to mnie coś tknie i zaczynam masować i rozciągać giczki moich rumaków, albo nagle zapałam nieopanowaną rządzą wysmarowania im kopyt jakimś paskudztwem...

Czasem też zbiorę się w sobie i zrobię coś bardziej ambitnego - na przykład poganiam po placu i ustawię mały korytarz. Tak też zrobiłam wczoraj z pomocą młodej amazonki co się u nas w stajni przyucza i pomaga.
Po wstępnej rozgrzewce w trzech chodach po płaskim ustawiłam na jednej ścianie mini korytarz z dwoma przeszkodami na 1 foule pomiędzy. Zabójcza wysokość na początek - oszałamiające 30 cm, druga przeszkoda może jakieś 40... Oczywiście Trevor inteligentnie ominął drągi lewitując przy ogrodzeniu, natomiast Netka dokonała subtelnej reorganizacji.
Po poprawieniu toru, przysunięciu się do ogrodzenia oraz podwyższeniu przeszkód - konie zaczęły kicać. Jak się potem okazało, Nette po prostu nie szanuje nic co jest poniżej 50 cm, po prostu to taranuje bez podnoszenia nóg. Jednak jak się jej ustawi coś wyżej, czołg dostaje skrzydeł.

Zabawa była przednia, Kucka wyglądała na żywo zainteresowaną nową formą treningu. Trevor niestety nie jest już w dawnej formie i zauważyłam, że skoki mu nie służą, więc po kilku najazdach odpuściliśmy dziadkowi. Może następnym razem zaopatrzę się w słupki pastwiskowe, taśmę i zrobię dłuższy tor z drągami i cavaletkami gimnastycznymi dla niego.

Po dzikich lotach przyszedł czas na wsiadanie - dla higieny mojego umysłu wdrapałam się najpierw na Dziadka i pokręciłam się w kółko, potem przesiadłam się na kobyłę.
Na dziadku zawsze było mi wygodnie, bezpiecznie i najlepiej na świecie. Na oklep nawet lepiej czuje każdy jego ruch, łapie lepszy rytm, jakbyśmy faktycznie stapiali się w jedno. Każda minuta spędzona z nim i na nim jest dla mnie czystym szczęściem (czego nie widać potem po moich bryczesach...)
Z kucką jest dziwnie. Pomimo moich prób kobyła ma dziwny opór przed kłusowaniem bez siodła, wyciąga stęp ale nie chce przeskoczyć do kłusa. Nie wiem czy to kwestia bólu grzbietu (ale dupsko mam raczej tłuściutkie i mięciutkie) czy "nowości" tego odczucia. Bez siodła natomiast genialnie reaguje na dosiad i skręca w zasadzie co do milimetra tam gdzie chce. Może jak mnie bardziej natchnie, to wreszcie zrobię to hackamore co leży w szafce od dwóch lat i spróbuję w ten sposób pomęczyć kucynkę :)

środa, 10 kwietnia 2019

Daily Mutant News...

Wiosna na dobre zawitała w stajni. Urodziło się małe koźlątko a konie roztaczają wokół siebie aurę latającej wszędzie zimowej sierści. Trevor wygląda teraz jak mamut przepoczwarzający się w słonia lub wyliniały w skutek trądu wilk.

Netka w tym roku łagodnie przechodzi wiosenne zmiany, nie porosła jakąś dramatyczną sierścią, nie ma problemów kolkowych ani typowego dla niej na wiosnę gluta do pasa. Można nieśmiało stwierdzić, że kucynka powoli wychodzi na zdrowotną prostą.

Jeśli chodzi o treningi, to dzielnie jeździmy w tereny. Dzięki temu mamy szansę podglądać okoliczne Łosie, które chętnie wyłażą z zarośli i przyglądają się przejeżdżającym koniom. Chyba się do nas przyzwyczaiły, bo prawie się nie płoszą i pozwalają podjechać bardzo blisko. Mając jednak na uwadze że to duże i dzikie zwierzęta nie nadwyrężamy ich zaufania i gościnności.

Na dużym placu nastał czas kurzu. Niestety susza daje się we znaki a zraszanie przy nocnych przymrozkach nie jest korzystne. Czekamy więc na deszcz korzystając z małego placu wysypanego gruboziarnistym piachem. Ma wymiary małego czworoboku, więc przy odrobinie chęci da się tam całkiem spoko potrenować. No i nie ma przeszkód o które można się rozbić, kiedy to kucka nie panuje nad własnym torem lotu...

Ze zmian paszowych eksperymentuje z długo uwalniającą się energią z kiełków jęczmiennych. W formie zalewanej dorzucam do wysłodków żeby konie nie spadły przed okresem pastwiskowym.
Schody niestety zaczynają się z utrzymywaniem Trevora w dobrej kondycji, obawiam się że bez gniecionego owsa daleko nie zajedziemy. Po odrobaczaniu skończyły się problemy z biegunkami, wdrażam więc system odrobaczania 4 razy w roku i mam gdzieś, że to często i drogo. Wolę wydać te kilka dych na pastę i mieć spokój, niż zaoszczędzić tutaj ale potem wywalać kasę na probiotyki, elektrolity, dodatki regulujące trawienie i walczyć znów o każdy gram tłuszczyku na Trevorze.

I tak żyjemy sobie powolutku, tupiąc radośnie w kierunku wiosny i licząc, że uda się jeszcze jeden sezon wyrwać z Dziadkiem w siodle. Jak na razie (odpukać tfu tfu) jest całkiem nieźle.

środa, 27 marca 2019

Nosem do przodu

Kontakt... Nie, nie chodzi mi o świński ryjek w ścianie co daje prąd, ale o delikatne połączenie między ręką jeźdźca a końskim pyskiem. 

Dla mnie to szczególnie trudne zagadnienie, ponieważ mój rumak pierworodny kontaktu nie lubi. Nie jest tak, że od niego ucieka, ale generalnie jest cholernie wybredny na pysku i nie wybacza najdrobniejszej nawet pomyłki swojego jeźdźca. Jakoś tak też się w przeszłości zdarzyło, że najczęściej trafiałam na konie o bardzo delikatnych, żeby nie napisać że przewrażliwionych pyskach.

W związku z powyższym ja na kontakcie nie czuje się komfortowo. Nie umiem się psychicznie przełamać i złapać konia za wodze, co w niektórych przypadkach uniemożliwia mi prawidłowe poprowadzenie kopytnego (patrz Ruda Sport Maszyna). Najchętniej miałabym tego konia w przysłowiowych dwóch paluszkach z elastycznym naciskiem na wędzidło i reakcją na najmniejsze zmiany w prowadzeniu...ale tak nie zawsze się da.

Jeśli chodzi o Trevora, to radzę sobie na czance. To taki specyficzny typ kiełzna, który trochę obchodzi temat kontaktu, ale też nie do końca nadaje się do wszystkiego i dla wszystkich koni. W western riding konie mają za zadanie nie jako same się nieść, co oznacza że jeździec wodzą tylko koryguje ustawienie łba, a na wierzchowca spada odpowiedzialność za wykminienie jak się ustawić. Wodze w zasadzie wiszą przez 95% czasu, a sygnał stanowi lekkie ich uniesienie nad siodło. Tak też staramy się pracować z Trevorem - w terenie jadę w większości bez kontaktu z pyskiem, koń sam wie co ma zrobić. Tylko w sytuacji awaryjnego hamowania albo przy potrzebie zwolnienia używam lekko wodzy. Do zakrętów stosuje dosiad i wskazówkę wodzą na szyję, nie bezpośrednie działanie wędzidłem. 
Ma to jednak swoje wady - Trevor lubi chodzić prosty jak deska. Cholernie zwrotna deska, ale jednak deska. Tego się na czance nie wypracuje, ale przyznam też że nie mam aspiracji poprawiania dziadka w ostatnich latach jego życia. 

W zasadzie jazda bez wodzy
Inaczej sprawa się ma z Nette. W związku z jej ujeżdżeniowym epizodem wykształcił się u niej opór przed kontaktem i równie przewrażliwiony pysk. O ile Trevor po prostu zbrykuje jeźdźca ze zbyt mocną ręką, o tyle kobyła chowa się za wędzidłem robiąc ślicznego roll-kura. Przy okazji usztywnia się, odstawia zad i zaczyna się walka o przetrwanie na twardym jak cegła i niesterownym koniu. Pierwsze miesiące jazdy na niej to było delikatne proszenie o akceptację jakiegokolwiek nacisku na wędzidło. Na początku były tylko dwie reakcje - szybkie wyszarpnięcie w dół lub właśnie paniczny łabądek.

Na treningach z poprzednią trenerką wypracowałyśmy pewien kompromis dotyczący kontaktu, jednak tu weszły w pole widzenia moje obiekcje co do ciężkiej ręki. Zaczęły się próby ze skośnikiem, ciasno zapiętym nachrapnikiem i mocnym, stabilnym kontaktem, który miał w teorii zagwarantować kobyle dojście do równowagi. Ja dałam ciała, ja nie umiem i nie lubię. W założeniu kobyła miała sama wyjść do wędzidła od impulsu z zadu. Efekt był taki że wodze same wysuwały mi się z ręki, kobyła nadal była schowana tyle że popierdalała do przodu jak mały motorek. Jak próbowałam coś utrzymać, to mnie wyszarpywała z siodła albo zapierała się z odwrotną szyją i wywoziła mnie w bliżej nieokreślonym kierunku.
Paniczny Łabędź

 Zaczęłam więc znów jeździć po swojemu. Może nie miałam pełnej kontroli nad torem lotu, ale przynajmniej było miło dla mnie i chyba dla kobyły również. Prosiłam o zejście w dół, o wydłużenie sylwetki. Zdjęłam skośnik i zaczęłam znów pracować na luźnej wodzy... Trochę się uspokoiło z przodu, ale niestety odbiło negatywnie na jakości pracy grzbietem i zadem. Cóż, coś za coś.

Teraz jestem po pierwszym treningu z nową trenerką i doznałam olśnienia. Podczas jazdy zostało użyte określenie "pusto w rękach" i to właśnie w 100 procentach opisuje uczucie jakie mam na kucce. Jej tam na tych wodzach nie ma, nie mam z nią tak na prawdę połączenia i będę musiała długo pracować by je uzyskać. 
Plan treningowy zakłada powolne dochodzenie do ustawienia w "dół i do przodu" na początku krótkimi momentami, gdy koń sam zdecyduje się powierzyć mi swój pysk, potem sukcesywnie coraz częściej i na dłużej. Nie korygowanie jej wylamiania się na siłę wodzą i półparadą lecz łydką i głosem. Jak najmniej ręki, jak najwięcej łydki. Nie powiem, podoba mi się ten pomysł na trening i optymistycznie do tego podchodzę. Zobaczymy jak mi wyjdzie :)

środa, 20 marca 2019

z kopyta ku nowemu...

Wiosna zaraz (kalendarzowa już w sumie jutro). W niedzielę zaplanowany pierwszy trening z nowym trenerem, bo niestety nasza poprzednia mentorka ma za dużo sportowej pracy w wypasionej sportowej stajni na top furach. Żałuję, bo dobrze się z nią współpracowało, ale jakby to powiedzieć, wypadliśmy z jej targetu i co gorsza z jej zasięgu kilometrowego.

Zaczęłam więc poszukiwania kogoś nowego, kto wpadłby do nas raz na jakiś czas i powiedział coś na temat naszego rzeźbienia. Po kontuzji Netka jest niestety strasznie cofnięta w rozwoju, odżyły wszystkie stare problemy takie jak uciekanie od kontaktu, płoszenie się na placu, chodzenie z odwrotnym grzbietem i szyją niczym deska... Do niedzieli musimy się ogarnąć przynajmniej z płoszeniem, bo inaczej trening będzie dzikim stresem a nie pracą. Mam na to dziś i piątek, może jakoś się uda.

Swoją drogą co do płoszenia się, naturalsów i różnych wizji pracy z koniem to strasznie mnie śmieszy niekonsekwencja obserwowana u niektórych jeźdźców.

Wygląda to mniej więcej tak: Mój konik jest cudowny, ja go bardzo kocham i nigdy nie będę go bić. Dlatego nie koryguję go gdy włazi na mnie, gdy łapie zębami za koniowiąz i zaczyna łykać, gdy mnie widocznie nie respektuje i ma mnie w dupie...ale...
Ale gdy na placu się spłoszy mam jedną metodę - spuścić mu wpierdol, żeby wiedział i zapamiętał, że nie wolno się płoszyć, bo przecież jak wybiega ten atak paniki, to będzie miał lekcję na całe życie, że płoszenie się nie daje nic dobrego! Dodatkowo gdy koń nie chce dać nogi, przesunąć się czy iść na przód - łomocze się go po nosie kantarem albo szarpie za uwiąz - ale przecież to nie bicie!

I w kontraście jestem ja i moje sterroryzowane rumaki, które dostają z plaskacza w nos gdy próbują zjeść ukradzioną marchewkę wraz z foliową torebką, gdy postanawiają wyleźć samopas z boksu podczas czyszczenia, gdy włażą na mnie i olewają moje prośby - wtedy nazywa się mnie strasznym jeźdźcem który bije swoje konie za błahostki! Chwilę później natomiast dostaję łatkę zbyt pobłażliwej, bo nie szarpię konia za wodze gdy ten nie chce ustać przy schodkach podczas wsiadania, tylko cierpliwie wysyłam go wciąż dookoła czekając na dobry moment. Po chwili natomiast uznaje się że właśnie niszczę respekt i swój autorytet, bo decyduję nie kontynuować jazdy w czasie deszczu i zawiei, gdy moja kobyła dostaje ataku serca na odgłos wiatraków z pola obok.

Jakie są skutki tych dwóch, skrajnie innych podejść? Moje konie na magiczne zaklęcie (Kur...) wiedzą, że miarka się przebrała i że należy zaprzestać. Zazwyczaj nie nadużywam ani głosu ani pomocy, jak sytuacja jest dramatyczna, to moje stanowcze NIE daje mi szansę na opanowanie konia zanim odwali coś głupiego. Tak też było z Netką w ubiegły piątek - podkusiło mnie i wsiadłam na stępa wieczorem na oklep, pogoda nie sprzyjała, wokół pełno straszaków, kobyła po przerwie... Już przy wsiadaniu było nerwowo, ale dała radę. W stępie caplowała, choć była pod kontrolą. Szalę przeważyły wspomniane wiatraki, kucka wpadła w panikę, ale oprócz lekkiego podskakiwania przodem nie próbowała się mnie pozbyć. Kilka prób uspokojenia, zajęcia jej czymś nie dało nic, zdecydowałam, że lepiej odpuścić dopóki siedziałam na koniu, a nie zlecieć i potem naprawiać kolejną traumę... Czułam i widziałam że jej strach jest prawdziwy i nie do opanowania dla niej samej. Przeganianie, karcenie czy przepychanie na siłę zrujnowało by tylko jej zaufanie do mnie. Warto wiedzieć kiedy dać na luz.

A jak wygląda sprawa konia z podejścia pierwszego? Fakt, nie dostaje z plaskacza w nos. W efekcie ma zdarte siekacze od łykania i jest na najlepszej drodze do wrzodów żołądka. Jest oporny na sygnały z ziemi, więc wiecznie dostaje po ryjku kantarem. Jego ludzka przyjaciółka zajmuje się nim najlepiej jak potrafi - czyli wyciąga go ze stada, wiąże do rury i przez 1,5h międoli szczotką plotkując ze wszystkimi wokół... koń się nudzi - łyka.
Potem idzie na jazdę, do znudzenia kręci kółka w ospałym kłusie, na koniec cmokaniem i klepaniem palcata zmusza do galopu w którym telepie się jak worek kartofli. Ale wszystko zgodnie ze sztuką i bez bicia. Bo bicie to zło, a ona przecież kocha swojego konia...

Nie zrozumiem ludzi chyba nigdy. Nie wiem jak bardzo trzeba być ograniczonym by nie widzieć takich prostych związków przyczynowo-skutkowych.... Yhh

A na zakończenie Trevor datowany węglem na 2009...

środa, 13 marca 2019

Małe sukcesy

W marcu jak w garncu: trochę zimno, czasem ciepło.
Trevor przy tej okazji miewa nawroty biegunki, które dziwnym trafem skorelowane są z falami mrozu. Netka w zasadzie wyszła z kontuzji, teraz nastał czas na wracanie do formy a potem wracanie do treningów.

Udało nam się z koleżanką od Turbokuca wypracować schemat w którym nasze konie ruszane są przynajmniej 3 razy w tygodniu, co bardzo pozytywnie wpłynęło na ich kondycję i ogólny stan zdrowia. W weekend robimy tradycyjny teren, więc i w głowach chłopaków poukładało się na tyle, żeby nie przeżywały każdej gałązki i kałuży jako zagłady ludzkości i rychłego końca świata. Otrzaskanie ze strachami w lesie pozwala też na dużo lepszą pracę  nad skupieniem w stajni i okolicy.

Nette niestety nie chodzi z nami w tereny, bo trochę nie mam jak wsiadać na dwa konie na raz. Może jak będzie cieplej, jaśniej i przyjemniej to i ona zostanie włączona w plan włóczęgowy, ale jak na razie marne są na to szanse. Z kucką mam za to inny sukces - po prawie 4 latach walki udało mi się wyciągnąć jej zgniłe strzałki na prostą! Niby głupia sprawa, a bardzo cieszy.

W zasadzie można powiedzieć że po tych wszystkich latach wyszliśmy na prostą. Mamy dopasowane siodła (na tyle na ile się na dziadku da), mamy stabilne zdrowie, mamy stajnię w której nie trzeba pilnować każdego drobiazgu. Konie są nakarmione, w boksach czystko, na padokach spokój.

Teraz pozostaje tylko wyczekiwać na upragnioną wiosnę, pierwszą trawę na pastwisku i możliwość jazdy bez piętnastu polarów na sobie. Wtedy droga do treningów i może zawodów stanie dla nas znów otworem :)


środa, 27 lutego 2019

Dziad terenowy i powroty do zdrowia

Kto by pomyślał, że nie nadający się do rekreacji, niezrównoważony folblut w mocno zaawansowanym wieku będzie idealnym koniem czołowym w stajni rekreacyjnej?
No na pewno nie ja, jego właścicielka, w dniu jego zakupu...

A tak na poważnie, to mamy z Trevorem ostatnio zajęcie na boku, czyli wspomagamy stajnię w której mieszkamy prowadząc weekendowe rajdziki. Dziadek Trevor jest przy tym super opanowanym i spokojnym przewodnikiem, którego ciężko wyprowadzić z równowagi. Nie straszne nam więc ani Łosie ani klony Magdy Gessler po wypiciu za dużej ilości karotki*. Spokojnie przeprawiamy się przez krzaki, mijamy samochody i rowery oraz podejrzanie wyglądające stadka dzieci na sankach.
Przy okazji raźno drepczemy zadanych chodem, nie ponosimy (...już tak często jak kiedyś, w czym pomaga niesłychanie czanka) i potrafimy jeszcze zaskoczyć ponad połowę młodszych współtowarzyszy dodanym kłusikiem...

Po powrocie z lasu zajęłam się Kucką. Już nie cierpi strasznych katuszy z powodu skrzywienia kręgosłupa moralnego i powinna powoli wdrażać się do roboty. Udało się wyjść poza lonżownik i potruchtać troszkę na małym placu.

Kobyła ma dużo energii, ale szyja jeszcze jej doskwiera. W tygodniu wdrożymy więc rozgrzewanie i masowanie przed robotą i zobaczymy jakie będą efekty. Chyba czeka nas powrót do powięzi i wizyta fizjoterapeuty... Wydatki, ech wydatki...


*istota podobna do M.G. uprawiająca chodzenie z kijkami napotkana w puszczy. Nie było by w tym nic dziwnego, gdyby nie jednolicie pomarańczowy ubiór, czupryna zafarbowana na żarówiasty pomarańcz oraz tendencja do energicznego machania kijami  na widok zastępu koni. Trevor spuścił na ten widok zasłonę milczenia, inne konie jednak spieniały.

wtorek, 12 lutego 2019

Brudniejsza strona konia czyli uroki wiosny

Na początku lutego mieliśmy w swoich stronach nagły napad wiosny. Słońce i temperatura mocno nieujemna spowodowały przebudzenie się Błotnego Potwora.

Na marginesie to chyba moja najmniej ulubiona pora roku, bo konie jeszcze w długiej sierści a błoto bardzo lepkie (z dużą domieszką nawozów naturalnych kumulowanych na padokach od początku zimy). Trevor postanowił się w niedzielę upitolić jednostronnie za to bardzo dokładnie. Nie zachwiało to jednak mojej motywacji do tradycyjnego weekendowego spacerku po lesie. Uzbrojona w metalowe zgrzebło koleżanki Ryby ruszyłam do boju... Czyszczenie jest upierdliwe i mało efektywne, więc przed niedzielnym terenem ograniczyłam się w zasadzie do zaczesania błota w jedną stronę.


Niestety na takie błotne maski nie działają żadne wymyślne patenty typu magic brush czy inny ezzy groom. Jako tako można to opanować starym sprężynowym zgrzebłem albo wziąć na wstrzymanie, poczekać aż wyschnie i się samo wykruszy. Tylko na schnięcie nie ma czasem czasu. Dość jednak o błocie.

Pogoda piękna, słońce świeci, drogi w lesie optymalnie rozmarznięte ale jeszcze nie płynące błotem. Słowem, idealna pora na teren.
Ruszyłyśmy więc w świat między parkany szukając przygody i oznak wiosny. Z przygód spotkałyśmy dwa psy, które zrejterowały na nasz widok (na szczęście okazało się że właściciel jest niedaleko i nie są to porzucone psiaki). Oznak wiosny było zdecydowanie więcej, bo na każdym prawie drzewie widać już zalążki pąków.

Pojechałyśmy lekko zmodyfikowaną trasą i wreszcie udało się wyznaczyć pętlę idealną, ok. 8 km, mniej więcej godzinka spaceru. Dokładnie po środku trasy nasza bezpieczna "galopna" którą można zmodyfikować o fajny podjazd pod górkę, co niniejszym żeśmy uczyniły. Aż mi się sama paszcza śmieje na myśl o tym pracującym zadzie Staruszka! Powrót szeroką drogą na granicy lasu, którą od biedy będzie można jeszcze pogalopować, tylko się chłopaki trochę opatrzą z okolicą. Jak na razie trenujemy tam wyścigi kłusaków, które kończą się niezłą głupawką tych co na siodle i zadyszką tych co pod spodem. No ale kondycja sama się nie wyrobi...

Netka po kontuzji jest w coraz lepszym stanie. Powolutku znów wdrażamy się do ruchu, jak na razie ograniczonego i poprzedzonego masażami i rozgrzewaniem. W środę spróbowała kłusa, jednak po kilku krokach ból okazał się zbyt silny. W niedzielę pobiegała sama z siebie więcej, zaryzykowałam też wdrapanie się na nią na oklep i postępowanie po lonżowniku. Nie wykazywała oznak sprzeciwu.

Mam nadzieję, że podłoże rozmarznie na tyle iż w weekend będę mogła kobyłę osiodłać i zrobić z góry przynajmniej 15 minut jazdy, ćwiczeń i rozciągania. No i że na wiosnę będziemy mogły wrócić do treningu z jakimś trenerem...


piątek, 8 lutego 2019

Jak nie urok to.... vol.3

... przetrącony kręgosłup moralny.

Po popisach jazdy figurowej na lodzie w niedzielę i uspokajającej informacji od koleżanki ze stajni że dziadek wszystkie nogi ma i stawia je rytmicznie na glebie, przyszedł czas na Kuckę. No bo jak to tak, że Senior dowala do pieca a ona nie...

Siedzę sobie w pracy na spotkaniu biura, aż tu nagle telefon ze stajni... Netka nie może wyjść z boksu, zapomina gdzie ma nogi, traci równowagę, przewraca się, wygląda jakby ją paraliżowało.
Mnie sparaliżowało na pewno. Moja pierwsza myśl - Shivers się pogorszył.

Na szczęście po kilku próbach udało się kobyłę z boksu wyprowadzić i powolutku zawlec na padok. Ja zerwałam się z roboty i w te pędy pojechałam do stajni, dzwoniąc w zasadzie już z samochodu do weterynarzy.
Gdy doczłapałam na kwaterę dziewczyn zastał mnie widok Netki stojącej w środku zbitej grupki klaczy, z łbem spuszczonym i odciążoną przednią nogą. Stała, to już sukces. W sumie to nawet miłe że gdy jest w złej kondycji jej kumpele ze stada stoją blisko osłaniając ją przed potencjalnymi zagrożeniami, zimnem i smutkiem.

Próba sprowadzenia z padoku i tu pierwszy zonk - kobyła w zasadzie nie jest w stanie stanąć na nodze, prawie się przewraca. Szybkie przewertowanie pamięci, cholera to ta sama noga co była pęknięta w 2015!  Blady strach na mnie padł... Ale po chwili kobyła już normalnie idzie obok mnie, najgorsze okazały się pierwsze dwa kroki. Idzie i nie kuleje, tylko jakoś ten łeb trzyma nisko, jak nie ona.

Czwartkowe zdjęcia RTG
W oczekiwaniu na weta sprawdziłam wszystko co oczywiste. W kopycie nic nie ma, na skórze żadnych śladów kopa, braku ciągłości sierści czy skóry. Żaden staw nie grzeje w oczywisty sposób, nic nie jest spuchnięte. Wszystkie stawy ruszają się w standardowym zakresie oprócz łopatki, no i ta szyja wiecznie opuszczona, ale myślałam że to z bólu. Kobyła w podłej kondycji, było widać że jest zmęczona i smutna.

Przyjechał wet, sprawdził jeszcze raz wszystko to co ja i również nie znalazł nic oczywistego. Jakaś bolesność wyszła w okolicy łokcia, który kiedyś był pęknięty. Bez RTG nic nie dało się orzec, ale raczej kości całe. Kobyła dostała zastrzyk przeciwzapalny (przy którym oczywiście odwaliła szopkę pod tytułem: ja się zastrzyków bajam więc ja wezmę i zemdleję) i zaordynowane zostało ograniczenie ruchu oraz grzanie konia derką.

Nieszczęśliwa i obolała kucka
W środę znów wieczór w stajni żeby naocznie ocenić stan Kucki. Noga nadal bez najmniejszej opuchlizny, brak oznak kulawizny. No amba i tajemnica, nie wiadomo o co chodzi. Postanowiłam w celu relaksu pomasować kobyle szyję, łopatki i grzbiet. tykam ją lekko za uchem, a ta mi się składa z bólu i prawie przewraca... Tu cię boli! No to przynajmniej wiemy gdzie robić zdjęcie...

Czwartek pod znakiem wydzwaniania wetów. Nasza stała pani ortopeda na feriach, ale poleciła innego doktora, co to się zna i widzi (w odróżnieniu od tych co patrzą i nie widzą). Diagnoza przez telefon - ukruszony kręgosłup albo zerwane więzadło karkowe. Doktor został uproszony i zjawił się po południu z całym sprzętem do diagnozy.

Ała, ała, zdejm mnie to bo wstyd!
Kucka w czwartek znów bez objawów kulawizny, za to ze zwieszonym łbem i widocznie obolała. Doktor obmacał, popatrzył w ruchu na twardym i miękkim, potwierdził moje przypuszczenie że to absolutnie nie noga. Pomacał szyję - znów koń się złożył. Zdecydowaliśmy się więc na RTG karkówki. Muszę przyznać, że kuckę albo bardzo bolało, albo jest nad wyraz opanowaną koninką, ponieważ fotki cykneliśmy bez większych problemów z jej strony. Po chwili oczekiwania i awarii aparatury okazało się że twarde elementy konia są całe. Uff

Diagnoza: stan zapalny mięśni o podłożu przeciążeniowym lub przeziębieniowym. Kuracja: leki przeciwzapalne, grzanie i masowanie. Oczywiście przy zastrzyku znów była akcja: omdlenie, ale tym razem byliśmy gotowi.

Saszetki szczęścia
Oprócz rachunku opiewającego na koszt miesięcznego pensjonatu, kupy nerwów i przymusowej przerwy w pracy w sumie wyszliśmy z tego cało. No i poznaliśmy nowego spoko doktora :)
A Kucka ma nowy kołnierz ocieplający z mamusi spodni od piżamy.

Kaftan wstydu

wtorek, 5 lutego 2019

Jak nie urok to.... vol.2

W związku z żołądkową niedyspozycją Seniora przesiedziałam w zasadzie tydzień w stajni. Nie było by to dla mnie tak bardzo uciążliwe, gdyby nie nocne dojazdy do domu, kiepskie warunki drogowe ( a ostatnio mam niestety coraz większe problemy z utrzymaniem koncentracji za kółkiem), oraz aurę typowo zimową. W efekcie po tygodniu sraczki Trevora byłam niewyspana i przemęczona, ale i tak zdecydowałam się ruszyć na weekendowy terenik z Turbokucem.



Na przewietrzenie futer zabraliśmy jeszcze Koleżankę Rybę na zapożyczonym Koniu w Kropki. Okoliczności przyrody prześliczne, lekki mróz, wszędzie czysty biały puch. Kampinos wyglądał magicznie, śnieg skrzypiał pod kopytkami a my korzystając ze znajomości terenu Koleżanki pojechałyśmy nową trasą. Uwielbiam Puszczę za jej pofałdowany teren, tajemnicze górki, rude sosny i spokój.


Wracając postanowiłyśmy jeszcze przeprawić się przez Mostek Walerki i wspiąć do domu inną niż zazwyczaj drogą. Między nami a mostkiem była mała, zazwyczaj podmokła łąka, tego dnia przyprószona śniegiem bez żadnego obcego śladu... Przygoda, przygoda. Każdej chwili szkoda! - zaintonowałam pieśń i wkroczyłam raźno w dziewiczy puch. Ułamki sekund później Senior rozjechał się na lodzie a ja ewakuowałam się z siodła. Dziewczyny szybko zsiadły ze swoich koni aby nie powtórzyć mojej wątpliwej jakości akrobacji. Trevor leżał z miną wskazującą na totalnie niezrozumienie sytuacji, sprawdziłam pobieżnie kończyny ale żadna nie była wykręcona w nienaturalnym kierunku. Poluzowałam więc popręg, zabezpieczyłam strzemiona i zachęciłam Mutanta do podniesienia czterech liter z ziemi...

I tu był klops.

Konisko podźwignęło się z ziemi, po czym natychmiast ponownie rozjechało i leżało znów na lodzie  z miną okrutnie nieszczęśliwą. Ciśnienie mi skoczyło z lekka, ale postanowiłam zachować zimną krew bo moja panika nikomu w niczym nie pomoże. Poprawiłam odnóża seniora, żeby były w optymalnej pozycji i zachęciłam ponownie do oderwania się od ziemi... Znów klops.

Walka trwała kilka minut które zdawały się wiecznością. Po każdym kolejnym zrywie Trevor rozjeżdżał się i znów padał na ziemię, patrząc na mnie z coraz większą rezygnacją. Przez chwilę zastanawiałam się nawet nad załatwieniem pasów i próbą przeciągnięcia go z największego lodu, ale ani nie mieliśmy pasów ani za bardzo czym go ciągać. Przecież nie przewleczemy 500 kg konia we trzy!

W końcu centymetr po centymetrze, rozpaczliwymi zrywami i próbami podźwignięcia się z lodowej pułapki Trevor złapał przodami przyczepność na większej kępie suchej trawy i wstał.
Pobieżnie sprawdziłam nogi - wszystko ok, pysk lekko rozbity przy którejś glebie, ale poza tym cały. Najbardziej bałam się o miednicę - na wstępie nogi rozjechały się na boki i nie wiedziałam, czy nie nadwyrężył sobie krzyża, pachwiny czy biodra, ale po kilku krokach szedł prosto. Był przerażony, zmęczony i obolały. Wtulił mi pysk w plecy i jedyne czego oczekiwał, to że zabiorę go w bezpieczne miejsce.

Dziewczyny były mocno zestrachane. Ja w środku byłam przerażona, choć starałam się trzymać fason, bo w takich sytuacjach rozklekotany emocjonalnie właściciel to murowana katastrofa. Wszyscy wyszliśmy z tego obronną ręką i nic wielkiego się nie stało. Ja kolejny raz uświadomiłam sobie, że senior ma już na karku swoje i że blisko dwugodzinne tereny a potem przeprawa przez zamarzniętą łąkę to nie jest to, co nam służy. Że teraz to na mnie spoczywa większa odpowiedzialność w dobieraniu naszych tras wędrówek... Że on już nie może tyle co dawniej...

A potem uzmysłowiłam sobie jeszcze jedno. Było źle, było niebezpiecznie i było strasznie z punktu widzenia konia. Stało się dokładnie to, co jest ich koszmarem - nie mogą wstać i uciec. Są zależne i bezbronne. I w tym wszystkim on liczył na mnie, nie panikował i czekał aż wyprostuje wszystkie nogi, odepnę popręg, dam mu znak kiedy ma próbować. Na koniec wtulił się we mnie i szukał ukojenia, bo i on w środku cały się rozkleił. W takich złych i trudnych sytuacjach najmocniej czuje łączącą nas więź. Po takich chwilach tęsknię za nim już na przyszłość...

poniedziałek, 4 lutego 2019

Jak nie urok to... vol.1

... przemarsz wojsk sprzymierzonych.

Dwa ostatnie tygodnie stycznia były dla nas serią małych i dużych dramatów.
Na wstępie szacowny senior dostał bakteryjnego rozstroju żołądka. Lało się z niego nieprzeciętnie, co przy temperaturze ujemnej jest w dwójnasób upierdliwe. Nie dość że koń nieszczęśliwy i osłabiony, to jeszcze w boksie wszystko pływa a rufa kopytnego stanowi obraz nędzy i rozpaczy. Nie da się biedaka ani umyć ani wyczyścić, wszystko przysycha, swędzi, zamarza i stanowi nie lada wyzwanie dla właściciela.

Było na tyle źle, że zdecydowałam się zareagować medycznie i czym prędzej zakupiłam Diarri Stop z zamiarem przytkania trochę tego gejzeru. W tym miejscu nastąpi dyskretne lokowanie produktu - polecam Diarri Stop - świetne remedium na rzadki problem. Jedyną wadą tego rozwiązania jest mocny, gorzki smak który odstrasza potencjalnego pacjenta. Trzeba się nieźle natrudzić, żeby Książę Pan zjadł doprawiony taninami z kasztanowca posiłek i dał sobie pomóc.

Sklep jeździecki Tornado