poniedziałek, 13 listopada 2017

Moje pierwsze siodło ujeżdżeniowe...

Kupiłam siodło.

Większość zwykłych zjadaczy chleba powie - no i? Masz już dwa, po kij ci trzecie?

No ale jedno siodło mam westowe, dla Trevora, no i nie nadaje się do treningów, bo mi fendery blokują się na ringach od popręgu i mechanicznie przesuwają nogi do przodu, wymuszając dosiad fotelowy... No a drugie siodło, choć kocham je miłością wielką, to ma już prawie 20 lat, rozmiar 16,5 i moja zacna dupa się w nie mało mieści... Dodatkowo jest to siodło o profilu skokowym, więc ciężko usadzić się ujeżdżeniowo. Sklepało się trochę z tyłu, przesadza, tracę w nim równowagę i macham gicami.

Także kupiłam siodło...

Następnie wsiadłam w nowym siodle na nie-mojego nowego konia, wraz z moją (pożyczoną od N.) trenerką.

W efekcie uzmysłowiłam sobie, że siedzę na koniu ujeżdżeniowym, w siodle ujeżdżeniowym i właśnie odbywam trening z ujeżdżeniowym trenerem...

Szok i niedowierzanie. Jak to? Ja? Pingwin?

Jak żyć?


W celu zademonstrowania mojej ewolucji jeździeckiej, wrzucę zdjęcie datowane węglem na 2005 rok...

środa, 25 października 2017

Te straszne tortury na lonży...

Wieczory zaczynają się coraz szybciej, na dworze ciemno, zimno i źle a oświetlenie na naszym placu jest, ale nie powala... W tygodniu jestem więc zmuszona ogarniać konie szybko i skutecznie, odpada więc opcja wsiadania na oba mutanty jednego dnia.

Pozostaje więc "nudne i żmudne" lonżowanie rumaków. Tu jednak pojawia się problem, bo oba Mutanty mają w stosunku do lonży swoje "ale".

Zacznijmy od Nette, która to w momencie podpięcia lonży i doczłapania na plac na około 20 min traci połączenie mózgu z kończynami... Zaczyna się niewinnie - od braku opcji stępa, którą zazwyczaj zwalamy na ogólny podwyższony poziom energii u konisia, bo przecież nie chodził dwa dni, jest niewybiegany, młody, ma prawo, niech się biedaczysko wybiega i rozgrzeje w lekkim kłusie.
Niestety kłus w jej wydaniu jest chodem zbliżonym do panicznej ucieczki pijanego wielbłąda po śliskiej kostce brukowej... Całe ciało odgięte na zewnątrz, sztywny kręgosłup blokujący jakiekolwiek objawy elastyczności kończyn i nieregularne walenie kopytami o podłoże. Dodatkowo absolutne zero patrzenia pod nogi, przez co jakiekolwiek cavaletti, drągi czy choćby nierówności terenu powodują automatycznie figury baletowe z wysokim ryzykiem kontuzji...


Przy próbie zwolnienia chodu lub choćby zwrócenia uwagi konia na lonżującego otrzymujemy natychmiastową reakcję: albo jest to szybka zmiana kierunku i kontynuowanie popitalania w drugą stronę, albo bunt, galop, próba wyrwania się z lonży i jeszcze więcej panicznej bieganiny.


Próbowałam chyba wszystkiego:

Przeczekania - koń biegał wokół do całkowitego spocenia i spienienia, zaczynał dyszeć i po prostu się spalał.

Metody małych kółek - koń próbował galopować usztywniony, przez co jeszcze bardziej się nakręcał, ślizgał i tracił równowagę, więc w akcie desperacji próbował wyszarpywać - w efekcie ona miała poobcierany ryj od kantara a ja poobcierane ręce od lonży...

Stawiania na zadania i przeszkody - zamiast skupić się i zwolnić, ona po prostu przebiegała przez wszystko demolując sprzęt, rozwalając nogi albo wywalając się na to...

Korygowania impulsem lonży - koń spalał się jeszcze szybciej próbując uciekać w bliżej nieokreślonym kierunku - efekt jak przy małych kółkach.

W końcu stwierdziłam że to wszystko nie ma sensu. Po lonży ja schodzę wściekła i mokra, ona wściekła i mokra, a robota nie zrobiona. Dodatkowo cierpi na tym nasza relacja, bo ona nie kuma o co mi chodzi, a ja nie wiem jak zdobyć cień jej skupienia i uwagi.



Jako że największym problemem jest odwrotne odgięcie podczas pracy, postanowiłam wspomóc się wypięciem i nie szarpać z kobyłą. Przypięłam jeden wypinacz, ustawiony tak, aby uniemożliwiał wywalenie głowy na zewnątrz, bez wielkiej ambicji wyginania konia w banana... i cud! Zupełnie inny koń. Jakby się coś w mózgu odblokowało.

Nagle kobyła słucha, zwolniła, nawet jako tako na zmiany chodów reaguje... Dodatkowo odblokowała grzbiet, zaczęła aktywniej iść zadem, uważniej nogi stawiać. Mechaniczne przestawienie szyi na prostą postawę skutkuje u tej pani oszałamiającą poprawą. Dla mnie bomba, dla niej chyba też, bo schodzi po pracy bardziej wyluzowana i dużo spokojniejsza.

Oczywiście nie wpinam od razu, dbam o momenty pełnego luzu między ćwiczeniami dając chwilę stępa w ręku, rozgrzewam bez wypięcia...



Jednak okoliczni jeźdźcy naturalni nadal rzucają w moją stronę hasła - torturuje biednego konia... im więcej sprzętu tym mniej talentu, biedna kobyła spętana jak baleron....

No cóż, dla mojego i Nette dobra jakoś musimy się chyba pogodzić z tymi torturami na lonży.

*fotki z lata, autor: Ewa Marynowska

piątek, 22 września 2017

Samotne wyprawy w teren

Włóczęga po lesie jedynie w towarzystwie swojego kopytnego przyjaciela jest moim zdaniem ukoronowaniem relacji koń - człowiek. To taka magiczna chwila, w której wielkie bydle, ważące często 10 razy więcej niż ty, które w naturze swojej od pokoleń ma zakodowane, by nie odchodzić od stada i reagować ucieczką na każdy szelest oddaje się w twoje ręce. A ty, wbrew pozorom istota krucha i pozbawiona pancerza, oddajesz swoje życie w jego... kopyta?

Jadąc w grupie koń rozprasza się, gadając po swojemu z własnymi kumplami, jeźdźcy (szczególnie kobitki) plotkują, a tempo i trasa jest wynikiem kompromisu między chęciami, predyspozycjami i poziomem wyszkolenia wszystkich uczestników. W grupie też jest przyjemnie, jednak samodzielny teren to coś zupełnie innego...

Wraz z Trevorem wiele lat pracowaliśmy nad obopólnym zaufaniem, by wreszcie dojść do miejsca w którym jesteśmy. Teraz możemy po prostu się osiodłać i ruszyć w świat, między parkany, ciesząc się swoim towarzystwem i okolicznościami przyrody. On nie ciągnie do stajni, nie rży przerażony, nie ponosi... Oczywiście zdarzają się wypadki losowe, jakiś motocykl w lesie czy luźno puszczony pies, który na chwilę podniesie nam ciśnienie, ale wszystko po chwili się uspokaja i atrakcje nie są pretekstem do pozbycia się mnie z siodła i wyrwania do stada.

Cieszymy się zwiedzając okolicę, zatrzymując na popasy i dając w gaz na sprawdzonych prostych. Czasem miewam głupie pomysły, jak na przykład przebrnięcie przez podmokłe łąki na przełaj, ale dopóki Trevor ma cierpliwość i uznaje, że nie są skrajnie niebezpieczne - dzielnie próbuje im sprostać. Ja odwdzięczam mu się luźną wodzą w galopie i przystankami na zielone.

Co nam dają takie wypady? Po pierwsze oboje wtedy luzujemy psychicznie. Wszystkie problemy mojego świata znikają, zostaje tylko jego czarna grzywa i dwoje uszu z obwódką. Paradoksalnie ufam mu bardziej w lesie, niż na placu, bo tu jesteśmy razem, oboje czerpiemy z tego radość i odpoczywamy od zgiełku.


Jeżdżąc w terenie mam wrażenie, że lepiej i bardziej zrozumiale ze sobą rozmawiamy - ja sugeruję mu aby zwolnił, bo korzenie - on, za drugim potknięciem, łapie o co mi chodzi i wykonuje. Na kolejnym zakręcie wystarczy delikatny sygnał i już wie, czemu tak a nie inaczej. Pomimo tego, że wygięcia i zmiany chodów na placu trenowane są nie z powodu mojego widzi misie, a dla jego zdrowia (wzmocnienie pleców, by się nie zapadał ze starości), ciężko mu wytłumaczyć dalekosiężne profity z wykonywania piętnastego zakrętu z przejściem kłus - stęp w połowie. W terenie jakoś naturalniej to wszystko wychodzi.

Takie włóczęgi wzmacniają też naszą relację, bo świat ogranicza się na jakiś czas do tandemu ja i on. Jak w reklamie jakiegoś samochodu - jedność jeźdźca z koniem. Prawie że mityczny centaur się wtedy z nas robi...

Ostatnio próbowałam pojechać na taką samotną wycieczkę z Kobyłką... Pomimo tego, że jest ona prostsza w obsłudze niż Terror, bo nie bryka, nie ponosi, uważnie słucha jeźdźca, oraz w terenach z innymi końmi jest chodzącym aniołem - skończyło się przymusowym zsiadaniem.

Relacja z Nette nie jest jeszcze na tyle mocna, aby mi dziewczyna zaufała, tak jak mój kacap. Starała się bardzo, wykonywała wszystkie polecenia i prośby, jednak czuć było niemal namacalnie jej strach przed samotną wyprawą. Sprawy nie ułatwiły spotkania z quadem i owczarkiem, które to próbowały nas zjeść. Oczywiście mogłabym ją przepchnąć przez tą wycieczkę na siłę i dopiąć swego, ale ani dla mnie to nie przyjemność, ani dla niej dobra nauka. Cóż, będzie trzeba pracować w ręku i zacząć od spacerów z ziemi... Zima i zamarznięty plac sprzyja takim aktywnościom.

poniedziałek, 11 września 2017

Jazda w terenie

Wszyscy jeźdźcy mają taki etap w życiu kiedy marzą o samotnych wędrówkach po leśnych ostępach w towarzystwie swojego rumaka. Zazwyczaj przychodzi to gdzieś w okolicy pierwszych samodzielnych galopów, kiedy to się uważa, że teraz to już tylko długa, równa łąka, zachodzące słońce i szum wiatru w uszach...

Potem każdy adept jeździectwa odkrywa mroczną naturę swojego kopytnego towarzysza - naturę zwierzęcia uciekającego. Okazuje się wtedy że byle listek i każdy mikro krzaczek może okazać się koniożerny i doprowadzić do spłoszenia, co zazwyczaj skutkuje baranami, galopadą w bliżej nieokreślonym kierunku oraz efektowną glebą, najlepiej w kępie pokrzyw lub świeżym błocie.

Część z koniarzy uznaje wtedy tereny za niebezpieczne, zarówno dla siebie jak i dla wierzchowców, bo można spaść, koń może w coś wleźć, spłoszony przegalopować po kamieniach, zerwać się albo podbić... w ekstremalnych przypadkach może wpaść pod samochód lub nie wyhamować przed jakimś budynkiem. Dodatkowo w terenie nie da się za bardzo trenować, a przynajmniej tak twierdzą domorosłe sport gwiazdy w ochrach na kołki.



No bo co to za trening, jak koń sobie po prostu drepcze?!? Bez wygięcia, bez naskakania na 120, bez lotnych zmian nogi, bez "zganaszowania"... toż to żadna praca taki spacer.

Ja mam na ten temat pogląd zgoła odmienny.

Zacznijmy od tego, że z koniem w terenie można pracować. Można robić wspaniałe jazdy kondycyjne, można wzmacniać mięśnie grzbietu jeżdżąc po górkach i dołkach. Co bardziej ambitni i umiejętni wykorzystują też tereny do pracy nad wygięciem i ustawieniem konia.

Przede wszystkim jednak tereny są niezbędne dla prawidłowego rozwoju konia i jego dobrostanu psychicznego. Bez wycieczki do pobliskiego lasu raz na jakiś czas życie naszego konia ogranicza się do kręcenia się w kółko po terenie stajni, na przestrzeni o promieniu maks. kilometra. Te same drzewa, psy, murki i budynki. Nic nowego, psychiczny marazm, poznawcza deprywacja i zero rozwoju. egzystencja wiejąca nudą, w której nie stawiamy przed koniem żadnych, ale to żadnych wyzwań intelektualnych. Nie musi kombinować jak stawiać kopyto, bo prowadzany jest po miękkim i równym. Nie ma potrzeby segregować bodźców na zagrażające i te bezpieczne, bo wszystko jest znane. Dodatkowo nie musi w sytuacji ekstremalnej wybrać, czy zaufać swojemu przewodnikowi, czy też zwalić go i ratować się ucieczką. Koń jest ciągle w stanie względnego komfortu i poczucia bezpieczeństwa a relacja z jego człowiekiem nie jest wystawiana na próbę.



W terenie jest zupełnie inaczej. Każdy zakręt niesie ze sobą ryzyko wyskoczenia jakiegoś monstrum, którego można się spłoszyć... Nierówne podłoże wymusza większą uwagę i skupienie przy stawianiu nóżek. Naturalne przeszkody takie jak krzaki, kłody czy kałuże, wymuszają intelektualną gimnastykę. Koń i jeździec zgrywają się ze sobą i wyczuwają się nawzajem, uczą się kiedy zmiana równowagi to sygnał, a kiedy próba uniknięcia wielkiej pajęczyny wiszącej na wysokości głowy człowieka.

Konie jeżdżące w teren są bardziej zrelaksowane. Nie zanudzają się na śmierć drepcząc ciągle w kółko po zamkniętym placu czy hali. Zdobywają doświadczenie, uczą się, że nie każdy nowy element w środowisku jest straszny. Są bardziej uważne, zastanowią się zanim ruszą dzikim galopem przed siebie, bo kilka razy skończyło się to niewygodnym rajdem po kamieniach i korzeniach. Są przez to odporniejsze psychicznie i bardziej przewidywalne. Praktykowanie krótkich popasów w czasie wędrówek tworzy w koniu przeświadczenie, że gdziekolwiek by się nie znalazł, jeśli jest ze swoim człowiekiem, jest bezpiecznie i przyjemnie. Same profity...

Czemu więc tereny są tak bardzo niedoceniane przez nasze sport-gwiazdy?

środa, 30 sierpnia 2017

Koń Ufo vol.3

 Pisałam już, że Heparyna jest dobra na wszystko? Najlepiej w dużej ilości i w dużych stężeniach...
Pani doktor przestraszyła nas, że nie obejdzie się bez cięcia krwiaka na żebrach Trevora, a termin owego zabiegu zbiegał się w czasie z moim zamążpójściem. Trochę to komplikuje życie, kiedy ma się na głowie zorganizowanie wielkiej imprezy dla całej rodziny i wszystkich przyjaciół, w międzyczasie dobrze by było zrobić się na bóstwo, czyli kowal... tfu, manikiurzystka, kosmetyczka i koreczki... yyy fryzjer, a trzeba jeździć i czyścić sączki wystające z brzucha swojego konia.

Już prawie pogodziłam się z myślą, że będzie trzeba go chlastać, bo krwiak wielki, on stary no i nie oszukujmy się, procesy regeneracji nie zachodzą u niego tak sprawnie jak u koni w sile wieku.

Jednak wraz z naszą nieocenioną stajenną oraz moją Przyjaciółką od Rudego walczyłyśmy przy pomocy kremików i maści o cud...

I cud się stał.

Melon dokonał wchłonięcia w zasadzie nie pozostawiając śladu na wielkim bebeszku Trevora. Jedynym wspomnieniem całego zajścia jest placek wygolonej sierści na boku, który również powoli znika.


Konisko po blisko dwóch tygodniach izolacji od stada wróciło na swoje pastwisko i radośnie się pasie. Kumple szczęśliwi, on szczęśliwy, ja odetchnęłam z ulgą. Przynajmniej jedno mam z głowy...


poniedziałek, 7 sierpnia 2017

Koń Ufo - ciąg dalszy

Lato w pełni... Mi udało się uwolnić od drugiej pracy, przez co wreszcie mam czas na swoje ukochane konie. Trevorowe badania poszły całkiem dobrze, przynajmniej w kwestii nóg a dziura na grzbiecie wyglądała już całkiem ładnie. Wraz z koleżanką i jej Rudym Szczęściem pojechałyśmy nawet na krótki teren na początku tygodnia, rozpływając się nad zaletami naszych pierworodnych koni...

Bo faktem jest, że na tym własnym rumaku jedzie się zupełnie inaczej niż na tych pozostałych, choćby kochało się je bardzo i bardzo by się starało sobie wmówić, że jest fajnie.
Koń pierworodny to jednak coś zupełnie innego...

Wracając do tematu, na początku tygodnia krótki spacer, rumak taki elastyczny i chętny do współpracy, jeździec taki zadowolony, ogólna szczęśliwość i radość. W środę natomiast wizyta kowala, więc pazurki zrobione na tip top, można z powrotem trenować! Na sobotę umówiona trenerka, może tym razem zobaczy mnie wreszcie na moim własnym koniu, a nie na kochanej adoptowanej... Radość moja nie trwała długo. Większa siostra niuchając sąsiada dała upust swoim kobiecym odruchom i frustrację wyraziła dosadnym kopnięciem. Trevor stał z tyłu i bogu ducha winny oberwał w żebra... W ruch poszła arnika, siniak był mały, nie ma się czym przejmować.

Następnego dnia jednak było się czym przejmować, bo koniowatemu wyrosła ciąża pozamaciczna wielkości sporego melona, był markotny i obolały, a żar lał się z nieba niemiłosierny.
Zamiast spokojnego terenu, lonży czy marchewek była wizyta ściąganego w panice weta...


Jak zwykle kiedy potrzeba, wszyscy Weterynarze są zajęci albo umówieni na innych kontynentach i nie mogą dojechać, albo wpadli w dziurę zasięgową i nie da się z nimi skontaktować. Na szczęście po obdzwonieniu wszystkich znanych i mniej znanych końskich lekarzy udało mi się w końcu ściągnąć naszą zaprzyjaźnioną panią doktor.



- O w mordę, jaki wielki! - krzyknęła pani doktor na widok naszego melona pozamacicznego i zaraz zapytała - Mogę zrobić zdjęcie? Bo się ze znajomą licytujemy, która będzie leczyć większego krwiaka, i ja z tym przypadkiem wygrywam!

Tak więc zastrzyki z przeciwzapalnych i przeciwbólowych, kolejne dawki leku do żarcia no i smarowanie stężoną heparyną, chłodzenie i delikatne masaże. Prognoza - będzie trzeba ciąć krwiaka za 10-14 dni i spuszczać płyn. Będą sączki, gazy, kosmetyka rany i wiele szczęścia więcej...

Wspominałam, że za dwa tygodnie wychodzę za mąż? A, tak na marginesie dodam...

Także od zeszłego tygodnia nie robię w zasadzie z moim życiem nic innego tylko jeżdżę między stajnią a apteką (bo maść z heparyną dość szybko się kończy) i smaruję swojego małego melona wszystkim, co mi wpadnie w ręce.

W weekend jego ciąża wyglądała już całkiem mało makabrycznie, rozlała się elegancko po całym podbrzuszu, co daje nikłe szanse na to, że nie będzie trzeba gada ciąć.
Bądźmy więc dobrej myśli... i trzymajmy kciuki za konia Ufo zaatakowanego przez Aliena.


I pamiętajcie! Na krwiaki najlepsza Heparyna. Heparyna dobra na wszystko!



wtorek, 18 lipca 2017

Obcy - 664 pasażer Nostromo...

Czemu 664? Bo taki właśnie numer widnieje na boku mojego koniska, które na bank jest afirmacją obcej cywilizacji na naszej zielonej planecie...

Jak mawiał Jarek, Są Konie, Koniska i Alamo... Potem zaczął dodawać, że istnieje jeszcze bardziej popaprana kategoria wierzchowców, czyli folbluty*... A gdy poznał Trevora, uznał że on wymyka się spod każdej próby kategoryzacji.

Ja również podejrzewałam, że mój koń nie do końca jest normalny. No bo jaki koń kradnie z grilla karkówkę, pasie się na burgerach z kurczakiem oraz panicznie boi się krów? Z czasem Trevor zaczął również zdradzać swoje zdolności paranormalne, między innymi znajdując sobie na całkowicie płaskim pastwisku patyczek, którym tak manipulował, aż wbił go sobie pod ganasz... 10 cm dziury tuż przy tchawicy w niedzielę kończąca długi weekend z okazji Bożego Ciała. Żeby nie było, opatrywał go doktor Gębka.

Trevor jest już stary. Ma prawie 25 lat, biegał kilka sezonów na wyścigach, potem pracował w rekreacji która również nie jest obojętna dla stanu zdrowia koni. W życiu swoim przeszedł bardzo wiele kontuzji ścięgien, które były na bieżąco zalepiane metodą blistrowania.

Ostatnimi czasy jeden z jego nadgarstków spuchł w niewyjaśnionych okolicznościach do wielkości sporego melona, jednak nie powodowało to u niego żadnej kulawizny. Porównując jego wygląd z nóżkami równolatki z pastwiska obok byłam niemal pewna, że oto właśnie na moich oczach rośnie zwyrodnienie stawów, nieodwracalne i nieoperowane u starych koni... Że to już powoli koniec tej wędrówki i liczyć mogę tylko, że ostatni jej etap będzie w miarę łagodny zarówno dla niego, jak i mojego portfela oraz emocji.

Był wet, opowiedziałam wszystko co wiedziałam, zrobiliśmy badania... została postawiona diagnoza.

Mój sprytny koń ma wielkiego nakostniaka w stawie nadgarstkowym. Jednego z największych, jakie w takim miejscu widziała pani  Doktor. Dodatkowo ma zapalenie w obrębie stawu, więzadeł, prostownika i kilku innych elementów miękkich w okolicy. Generalna masakra po lądowaniu UFO...

A teraz najśmieszniejsze w całej historii - nakostniak jest umiejscowiony tak, że w niczym nie przeszkadza, nic nie blokuje i nie wywołuje bólu. Jest jedynie brzydki.
Szansa na takie umiejscowienie nakostniaka wynikającego z frontalnego kopa(!) jaki mój koń musiał otrzymać w przednią gicz - mniej więcej taka, jak fakt, że wygram w Lotto nie kupując losu.

Zalecenia pani Doktor - brać gada do roboty, bo inaczej będzie miał durne pomysły.

No i to by było na tyle, jeśli chodzi o starzenie się mojego konia i upragnioną emeryturę... Nic tylko skakać z radości! No i siodłać, jak tylko dziura w kręgosłupie po zębach rudego "kolegi" się zagoi...

Alien Horse by litanilitani - Deviant Art

*Fullblood - pełna krew, określenie na konie pełnej krwi angielskiej

piątek, 14 lipca 2017

Zwyrodnialec

Jak można się było spodziewać, folbluty wchodzące w trzecią dekadę swojego życia zaczynają mieć pewne problemy zdrowotne. Te, które mają na karku ćwierć wieku nie mają już co liczyć na przymykanie oka ze strony wszechmocnego Czasu.

No i niestety trafiło również dziarskiego emeryta Trevora...
Najpierw była opuchlizna na nadgarstku, ale w związku z niedawnym połączeniem stad i związaną z tym małą kopaniną uznałam, że pewnie od kogoś dostał.
Potem opuchlizna nie chciała zejść, wet kazał wspomagać krążenie krwi poprzez wcierki i owijanie.
Na koniec zmniejszył się opój, ale wyszły paskudne nakostniaki...
Aktualnie czekamy na konsultacje z wetem-ortopedą, zdjęcia RTG i USG...

Na szczęście główny zainteresowany nie zdradza objawów bólu czy mniejszej aktywności, więc nie załamuje się jakoś bardzo. Z tyłu głowy pojawia się jednak myśl, że powoli trzeba się przesiadać z jednego gniadego na drugiego, bo Czas niestety nie daje za wygraną.

***

Wet przyjedzie za 30 minut. Za mniej więcej godzinę będę miała już pewność co do stanu Trevora. Z jednej strony czuję ulgę, że przestanę mnożyć spiskowe teorie zagłady jego stawu... z drugiej strony cholernie się boje. Nawet nie tego, że usłyszę "koniec wsiadania", raczej perspektywy rozwoju schorzeń, narastającego bólu i przymusu podjęcia tej najtrudniejszej decyzji.

Bo jak on straci swoją prędkość, to umrze jakaś cząstka jego ducha. A w raz z nią i kawałek mojego. Obym tylko umiała zrozumieć to spojżenie, kiedy powie mi że już mu wystarczy zycia tutaj. I obym miała tyle siły by dać mu odejść...


poniedziałek, 19 czerwca 2017

Końskie Romanse czyli jak to jest mieć teoretycznego Ogiera

Wiosna pełną gębą, ptaszki ćwierkają, kotki się kocą a kobyły się grzeją...
Przez wiele lat byłam pozbawiona wątpliwej przyjemności obcowania z wierzchowcami płci pięknej, a w skutek niedożywienia i wyniszczenia organizmu kochana żyrafa nie miewała wcześniej dzikich napadów hormonalnych. W tym sezonie jej organizm postanowił chyba odbić sobie lata posuchy i się kobyła grzeje już drugi tydzień... Po nogach bidulce cieknie, do każdego napotkanego wałacha wystawia się w nadziei na chwilę radości aby zaraz potem kwiczeć z niezadowolenia, że ją obwąchuje. Generalnie jak typowa kobieta w takim stanie - nie wie o co jej chodzi, wszystko jest nie tak, w dodatku gastro faza i weź się sam domyśl!

W związku z jej stanem na mózg nadepnęło również Trevorowi, który jest przedstawicielem czwartej końskiej płci (u koni rozróżnia się użytkowo trzy płcie: Klacz, Wałach i Ogier, biologicznie oczywiście są dwie: samiec i samica). Czwarta płeć to Ogier Teoretyczny czyli Wałach, który nie wziął sobie do serca własnej kastracji i wciąż uważa się za pełnojajecznego Macho.

Trevor i Nette chodzą na szczęście na dwóch różnych padokach, co zapobiega przygodnym kontaktom na tle hormonalnym i ich skutkami w postaci otarć na mostku mojego Ogiera. Niestety stoją obok siebie w boksach, tak więc wieczorami Romeo i Julia śpiewają do siebie przez dzielące je kraty wywołując wesołość wśród obsługi stajni.

W miniony piątek zaliczyliśmy wizytę naszego podkuwacza. W celu zminimalizowania bieganiny z końmi na łąkę i do stajni, wrzuciłam całe towarzystwo (gościnnie zajęłam się też pedicurem kolegi Lesia i koleżanki Legii) na dwa małe padoki "robocze". Oczywiście Nette zaraz po spacerze dookoła płotu stanęła rufą do chłopaków i roztoczyła swoją kobiecą aurę... Lesio olał sprawę zupełnie, interesując się świeżo wyrośniętą koniczynką, na Trevorze natomiast zapachy wywarły niesamowite wrażenie.

Efekt nie był trudny do przewidzenia. Wielki Ogier Rozpłodowy przez następną godzinę pokazywał wszystkie znane sobie figury wyższego ujeżdżenia, gruchając przy tym miłośnie i podpierając się piątą nogą. Chwilami stawał przy ogrodzeniu i delikatnie podgryzał wybrankę swego serca, skubiąc ostrożnie wargami jej kantar i chłonąc zapachy szeroko rozdętymi chrapami.

Pomijając aspekt humorystyczny całej sytuacji, bo on stary i bez jajek a ona wyższa od niego dobre 15 cm i jak by się nie wyginali i starali, to dzieci z tego nie będzie, muszę przyznać że miło się patrzyło na tego mojego Teoretycznego Ogiera.

Po pierwsze, jak się chłopak zepnie, to na prawdę potrafi się ładnie poruszać, angażując porządnie grzbiet, podstawiając zad i prężąc wszystkie swoje mięśnie. Po drugie zaś daje wtedy amant upust swojej wyobraźni i wykonuje takie ruchy i figury, jakie marzą się wszystkim adeptom pingwiniarstwa. No i jest wtedy na czym oko zawiesić na tej mojej emerytowanej chabecie.

Na szczęście Trevor ma już na tyle poukładane w głowie, że nie nakręca się ogierzo ponad miarę i potrafi w tym swoim szale wyhamować. Pomimo miłosnych uniesień nadal jest bezpieczny w stosunku do ludzi i innych koni, wydając tylko niskie pomrukiwania lub okazjonalnie zmarszcząc się na kumpla z padoku.

środa, 14 czerwca 2017

Owies - cichy zabójca...

Jako że wiosna i że częściej wsiadam, i może jakieś plany treningowe oraz konie dostają zielonkę i poszły na pastwiska - postanowiłam troszkę pozmieniać w dawkach żywieniowych mutantów.

Na początku myślałam o wycięciu z jadłospisu trawokulek, bo skoro potwory pożerają zielone na pastwiskach, a potem jeszcze zielone dostają do boksów na noc, to już im chyba zielonej papki w obroku nie trzeba. Poza tym i tak kończy się już ostatni worek, więc do końca sezonu pastwiskowego nie będę zamawiać następnych.

Drugą rzeczą, którą chciałam obciąć lub przynajmniej zminimalizować jest jęczmień, który włączyłam do diety przede wszystkim w celu podtuczenia mutantów przez zimę. Skoro teraz wyglądają już całkiem krągło, myślę że można im troszkę paszy zabrać.

Po przemyśleniu tych kwestii i przyjrzeniu się bliżej ilości treningów i pracy jakie ostatnio serwuje gniadym, postanowiłam też zwiększyć dawkę owsa...
Dokonałam wielkiej zmiany... odjęłam jęczmień, zmieniłam trawokulki na 1/4 miarki granulatu i dorzuciłam 1/4 miarki owsa na kolację obu koniom...

Niestety owies cichy zabójca... Konie dostały wścieku mózgu i albo muszę pracować jeszcze więcej, albo muszę ta szklankę owsa im jednak odjąć...

Może te moje są dziwne i tak mocno reagują na nadwyżki energii z żarcia? A może generalnie konie nie zamęczone rekreacją, którym już mózg zlasował się na bogato i nawet nocny pobyt w paszarni z otwartą skrzynią z owsem nie daje efektu powerboost, są tak drastycznie reaktywne na owies?

Jeśli tak przypadkiem jest, to mniej zaczynają dziwić drastyczne opisy niektórych koni prywatnych - ten to się płoszy w terenie, tamten nie wchodzi na myjkę, kolejny jest niebezpieczny w boksie a tamtego to przy wsiadaniu muszą trzymać przynajmniej dwie osoby z ziemi.

Ludzie generalnie mają tendencję do przekarmiania swoich zwierząt (dzieci i partnerów życiowych zresztą też). O ile koty są wybredne, a psy dużo energii spalają na ciągnięcie swojego właściciela od krzaczka do krzaczka, o tyle konie zżerają wszystko, a ich ekonomiczna natura sprawia, że duża część tego co zjedzą jest magazynowana.

Owies jest szybkim i prostym sposobem dostarczenia wierzchowcowi dużej dawki energii, która jeśli nie zostanie zużyta, przetwarza się w głupie pomysły (jak nie puszczone bąki, ulatujące do mózgu i tworzące posrane myśli).

Za dużo owsa sprawia, że konie stają się niebezpieczne, zarówno dla swoich jeźdźców, których akurat nie żałuje, bo to ich decyzja, jak i pracowników stajni a na sobie i innych koniach kończąc.

Moje konie dostają 1,5 oraz 1,25 litra owsa pełnego na cały dzień, a już im odsprzęgla... Strach pomyśleć o wierzchowcach, które żrą po 3 miarki na posiłek przy natężeniu pracy - dwie lonże w tygodniu i jedna jazda w weekend, ale bez galopów, bo się jeździec boi. Boi się, bo koń wariuje, a koń wariuje bo żre jakby pole orał od skowronka do żaby, a nic innego nie robi tylko stoi w derce na małym padoku albo umiera z nudów w boksie...

Nette ostatnio dodatkowo się grzeje, więc nie dość że jej owies mózg rozsadził, to jeszcze babskie hormony zrobiły sobie epicką imprezę na jego zgliszczach. W efekcie nie ma łączności zadu z przodem, impuls z mózgu nie jest kierowany do kopyt, wszystko staje się pretekstem a błędnik nie nadąża za kończynami. Skutkiem takich stanów są oczywiście dzikie galopady, zwroty i zrywy, dreptanie przy czyszczeniu i postawa: Wszystko stanowi problem.

Jeśli chodzi o Trevora, to na szczęście jest on już na tyle stary, że nie robi tak ewidentnych odpałów. Coś tam sobie zarży pod nosem, coś nawet od szczotki zwieje, ale da się z nim dojść do porozumienia.
Niestety w przypadku za dużej  ilości owsa mój koń traci opcję stępa. Po prostu taki chód przestaje dla niego istnieć, więc albo stoi, albo kłusuje świńskim truchtem gotowy wystrzelić kłusem godnym dorożek pospiesznych.

Pod koniec zamieszczę więc mały apel - OWIES to ZUO!






piątek, 2 czerwca 2017

Jaka ona jest lekka...

...takimi słowami skwitowała pewna znajoma pracę na lonży z Nette. Ja akurat wyjechałam zawodowo do miasta ze Smokiem, powierzyłam więc moje mutanty zaufanym koniarzom.

Ważne jest dla posiadacza koni, by w czasie nieobecności mieć zaufane osoby, które przyjadą, spojrzą przychylnym okiem na paskudy, skrobną w kopytach, pomacają giczki i dokonają pobieżnego sprawdzenia, czy wszystkie części koni są na swoim miejscu. Nie muszą nawet jakoś specjalnie wysilać się pod kątem treningu czy pracy z kopytnymi, ważne że właściciel wie, że wszystko gra i żadna kończyna nie jest urwana.

Mutanty są specyficzne, nie każdy jest w stanie ogarnąć ich oryginalność w relacjach z człowiekami. W związku z tym jeszcze bardziej doceniam moich drogich znajomych, którzy w czasie moich wyjazdów mogą rzucić okiem na ich dobrostan.

Wracając jednak do lekkości Nettki.
Jak dla mnie Nette jest mocno nierówna w pracy, czasem jest całą sobą nastawiona na człowieka i chętnie wykonuje wszystkie polecenia i prośby, a czasem wychodzi z niej złośliwa baba. Wtedy to bez przysłowiowego kija nie podchodź - wszystko jest nie tak, nic się nie da, zawsze należy biegać w inną stronę niż chce człowiek i innym tempem. Wtedy też wychodzi z niej małe chamidło i bez skrupułów zaczyna wykorzystywać swoje gabaryty.

Najdobitniej pokazała mi to zimą zeszłego roku, kiedy postanowiła, że nie da się kłusować na tej samej łące po której 100 metrów dalej spaceruje pies. Należy się wspinać, wyrywać, uciekać i we wszelki sposób uprzykrzać życie lonżującemu. Narty za koniem po zrytej przez dziki łące - zaliczone.

Innym razem pracujemy z ziemi a ona dosłownie czyta mi w myślach. Zmiany tempa, zmiany kierunku, zatrzymania i ustępowania dosłownie od spojrzenia nie sprawiają jej żadnej trudności. Może nierówno chodzi, bo jedna nóżka trochę bardziej koślawa, może trochę dyszy, bo płucka też niedomagają, ale w ogólnym rozrachunku koń ideał.

Z Nette już na początku pracy widać, jaki ma humor i jak będzie przebiegać trening. Zupełnie inaczej jest z Trevorem... Temu potrafi się zmieniać w zależności od kierunku wiatru i ruchu płyt tektonicznych po kilka razy w czasie jednej sesji...

Z Trevorem znamy się już na tyle długo, że porozumiewamy się bez słów (jakby z innymi końmi dało się słowami dogadać, hehe...). W każdym razie ja jestem w stanie ocenić jego stan i zapał do roboty, on doskonale rozumie o co mi zazwyczaj chodzi i nie potrzebuje dodatkowych wyjaśnień. Wie kiedy pozwalam mu odpalić przysłowiowe wrotki, kiedy jest czas na strzelenie kilku baranów, a kiedy trzeba z uwagą kopyta stawiać bo podłoże kiepskie albo pańcia kłody pod nogi rzuca.

Przez lata przyzwyczaił mnie do takiej komunikacji. Nette nie wyprowadziła mnie z błędu, bo też wszystko łapie w mig i nie jest intelektualnym mułem. Może z tego powodu takie zdziwienie wywołała jej nagła pochwała w ustach innego koniarza. Tak dawno nie pracowałam z ciężkimi końmi, że zapomniałam już jakie to potrafią być tłumoki...

W każdym razie miło słucha się miłych opinii o swoich podopiecznych :)

poniedziałek, 15 maja 2017

Wiosna z przerwami - update

Pogoda w tę wiosnę nie rozpieszcza. Dobrze po majówce zastały nas przymrozki i gradobicia, a w kwietniu pogodę zdominowały siąpiące cały dzień deszcze z temperaturą bliską zeru.
W związku z tak paskudną aurą ani mi, ani tym bardziej Mutantom nie chciało się pracować. Sezon treningowy rozpoczęliśmy więc z pewnym opóźnieniem.



Z Trevorem pracujemy aktualnie nad wzmocnieniem mięśni grzbietu przed okresem terenowym. Do "zrobienia" mamy też poprawę elastyczności i prawidłowe wygięcie w galopie na prawo.
Choć nigdy nie byłam specjalną fanką magicznych specyfików i suplementów "od łokcia i od paznokcia", to muszę przyznać, że zapodanie Seniorowi ButaFree przez okres wczesnej wiosny dało bardzo fajne rezultaty. Koń przestał strzykać jak potępiony i ma chęć do ruchu na przód... a czasem i w górę lub na boki.


Nette powoli wdraża się do roboty. Z wielkiej i pokracznej żyrafy zaczyna się przepoczwarzać w całkiem zgrabnego i energicznego wierzchowca, który wiele potrafi, choć bardzo dużo mu się zapomniało.
W pracy z nią mam niesamowitą radość z każdego małego sukcesu. Pomimo jej gabarytów i niezborności widzę, jak bardzo się ta urocza kobyłka stara sprostać moim wymaganiom i prośbom. Jest niesamowicie uważna i jak tylko zrozumie o co mi chodzi w danym elemencie, niezwłocznie go wykonuje... Z lepszym lub gorszym skutkiem.



Z okazji wiosny rozpoczęły się niestety owady - na co Trevor zareagował natychmiastowym płaczem. Maska okazała się być niezwykle twarzowa, ale również pół rozmiaru za mała, więc zostaliśmy przy starych dobrych frędzlach.



Nette dla odmiany rozpoczęła okres gorszego oddychania, ja zresztą wcale się jej nie dziwię, bo sama również smarczę i pluję na okoliczność pyłków wszelkiej maści.

I tak powoli do przodu brną przez życie moje Mutanty.


wtorek, 18 kwietnia 2017

Urodzinowy Trevor

Mój pierworodny mutant w miniony piątek obchodził swoje 24 (albo 25) urodziny.
Jak przystało na solenizanta, spałaszował tort złożony z trawokulek, jęczmienia i innego dobra przystrojony dużą ilością marchwi. W związku z paskudną aurą na zewnątrz imprezę zrobiliśmy w środku.

Gadzina została wyskrobana z większości zimowej sierści, zaopatrzona w nowy, futerkowy, milusi i przez chwilę czysty kantar i wypuszczona na ujeżdżalnie w celu pobiegania i wygryzienia resztek trawy.

Przy okazji jego urodzin zastanowiłam się przez chwilę czemu właściwie celebruje ten dzień. Wiem doskonale, że to święto bardziej dla mnie niż dla niego, bo on zapewne zupełnie inaczej pojmuje upływ czasu. Ja natomiast po jego 20 urodzinach zaczęłam co roku wyprawiać to małe święto.



Tym dziwnym sposobem JA odliczam czas, który pozostał mi z nim. Po części to forma cieszenia się każdym rokiem, bo każdy może być w zasadzie ostatnim. Jak na razie Trevor wygląda kwitnąco i czuje się chyba nie najgorzej (wnioskując po tych baranach, które strzela w powietrze jak go luzem puszczę...), jednak starość powoli puka do naszego okna. 

Ile jeszcze zostało nam lat razem? Tego nie wie nikt. Jeśli doczekamy wspólnie jego trzydziestych urodzin będę przeszczęśliwa. Jeśli nie, będę miała przynajmniej pewność, że kilka lat spędził w miłej atmosferze, zaopiekowany i kochany.


wtorek, 11 kwietnia 2017

DIY - stajenne Zrób to sam

Rynek koński jest mega szeroki... zmienił się nie do poznania od czasu kiedy startowałam na swoim jeździeckim szlaku, sklepów w warszawie były trzy, a wybór generalnie mizerny.
Dla jeźdźców bryczesy w trzech kolorach: biały, czarny, beżowy. Derki w kilku wersjach, najczęściej granat, zielony i czarny. I w zasadzie tyle. Toczki czarne, jak się trafiło na zielony albo czerwony to był szał na stajni...

Teraz jest zupełnie inaczej - bakłażanowe czapraczki lub derki z własną grafiką nikogo już nie dziwią a wymiana kaloszków i ochraniaczy co sezon zgodnie z najnowszymi trendami jest na porządku dziennym. Równolegle rośnie moda na robienie rzeczy DIY czyli do it yourself, mocno wspierana przez Pinterest i  portale o tematyce jeździeckiej.

Profesional Choice z urwanymi rzepami za całe 30 zł :), halter produkcji własnej

Ja również wpadłam w szał robienia tysiąca rzeczy dla moich kucyków, a miłość do babrania się w tasiemkach i futerkach dodatkowo podsyca ostatni zakup pancernej maszyny do szycia marki Łucznik, rok produkcji 1976.

Co daje takie DIY? Po pierwsze frajdę, bo twój rumak nosi coś, co tymi ręcami samodzielnie się wytworzyło. Samo tworzenie projektów jest już zabawne. przekopywanie się przez wiele stron, grafik, porad i schematów jak co skroić żeby się końskie dupsko zmieściło... Po drugie daje możliwość dopasowania sprzętu idealnie do naszego podopiecznego. Z Trevorowymi brzuchem zawsze był ten problem, że derka na długość dobra nie obejmowała kłody, a taka co zakrywała bebech - zwisała smętnie za ogonem. Szyjąc coś samodzielnie mogę to lepiej dopasować do poczwarkowatych wymiarów moich mutantów.

Czy DIY jest tańsze? Niestety nie, choć bardzo bym chciała, żeby tak było. Kupowanie materiałów dobrej jakości kosztuje i wielokrotnie koszt wszystkich elementów danej rzeczy przewyższa cenę sklepowego odpowiednika. Jest jednak wartość dodana pod postacią możliwości pełnego wyboru jak to będzie wyglądało w finale... od podszewki po lamówkę mogę wybrać wszystko sama.

Jest jeszcze inna, bardziej ekonomiczna strona całej tej manii dziergania około jeździeckiego - jak się już w miarę nauczę co gdzie z czym, mogę naprawiać rozwalone przez moje misiaczki rzeczy. No i mogę za półdarmo skupować porwane i popsute sprzęty, naprawiać i użytkować do woli :)

Także dziergam... Szafa z końskimi rzeczami pęka w szwach a ja ciągle rozglądam się za następnymi porwanymi derami dla Gniadych :)



poniedziałek, 3 kwietnia 2017

Ochry na kołki i Eskadrony - Absurdy jeździectwa cz. 3

W pracy mam za dużo czasu, przeglądam więc ogłoszenia na różnych portalach jeździeckich i wydaje swoje ciężko zarobione pieniądze na moje ciężko pracujące konie... Bo to przecież szport horsy są, więc należą im się nowe owijeczki, padziki i inne dereczki.

Nie, nie prawda, one nie pracują i ten sprzęt jest im całkiem zbędny, ale ja mam z tego niesamowitą radochę :)

No i natykam się na ciekawe ogłoszenia, które czasem przyprawiają mnie o skręt kiszek. Generalnie dochodzę do konstatacji, że internet i rosnąca popularność jeździectwa wśród młodych dziewcząt nie jest dla tego sportu dobra...

1. Ochry na kołki
No krew mnie zalewa. Ochry wysokie, tyły na kołki. Albo mało zniszczone ochry idealne na padok. Nie wiem, czy tak ciężko jest napisać pełnym słowem o co się człowiekowi rozchodzi? Tak bardzo są te nastolatki zabiegane, że każde słowo muszą skracać? Mają kurde klawiaturę na prepaid i limity na literki?

Także Ochry na kołki... A do kompletu Bakłażanowy Cotton DL, koniecznie od Eskadrona, no i uszy do kompletu... Yhhh

2. Lonżowanie na pomocach
Ostatnio właścicielka znanego mi konia wrzuciła na Mordoksiążkę filmik, jak to jej młody wałaszek pięknie pracuje. No i wszystko fajnie (pomijając naskakiwanie konia z mocną asymetrią zadu w ciasnym korytarzu ustawionym na hali, ale jak wiadomo ambicja młodej amazonki ponad dobrostanem konia, oraz i Ty możesz zostać świetnym skoczkiem, wystarczy chcieć i mieć markowe ochry do kompletu), ale jak usłyszałam, że koń pracował na lonży na pomocach to trochę mnie zatkało.

Według pradawnej wiedzy wyczytanej z książek jeździeckich, pomoce to dosiad, ręka, łydka i głos. Do pomocy sztucznych zaliczane są palcat i ostrogi. Zastanawiam się więc jak można lonżować konia na pomocach... Rozumiem jeszcze użycie głosu i ręki, pośrednio poprzez lonżę można działać na koński pysk i jakoś tam ustawić go na pomocy, ale to mocno naciągana teoria.

Jak się później okazało, panienka pomyliła lonżowanie na pomocach z lonżowaniem na patencie, czyli generalnie użyciem wypięcia. Bez kitu, czy świat jeździecki na prawdę schodzi na psy? Mamy tyle różnych fachowych określeń i tak mocno rozbudowaną terminologię, że jeśli zaczniemy mieszać wszystko ze wszystkim, to już zupełnie się pogubimy i nie dogadamy.

Koń ustawiony na pomocach - w czasie jazdy, wyczulony na oddziaływanie dosiadem, ręką, łydką głosem, przygotowany do wykonania komendy jeźdźca

Koń lonżowany na wypięciu - trening z użyciem jednego z wielu patentów wspomagających trening takich jak wodze Pessoa, wypinacze, czambon czy inne gumy.

Śmierć Wrogom Polszczyzny Jeździeckiej!
Zagłada terminologicznym Ignorantom!


piątek, 31 marca 2017

Czy konie lubią pracować?

Siedzę w świecie jeździeckim już dość długo, będzie ze 25 lat, bo zaczęłam jako mały kajtek. Nie wszystko wtedy rozumiałam, ale nasiąkałam atmosferą, uczyłam się żargonu i przejmowałam nawyki starszych i bardziej doświadczonych jeźdźców.

Bardzo często słyszałam stwierdzenia: ten mój koń to lubi skakać, a mój to woli pracę na lonży, a mój to uwielbia wprost ćwiczyć lotne zmiany nogi w galopie... Na początku, będąc dzieciakiem, na prawdę wierzyłam, że moje kochane rumaki czerpią z jazdy konnej taką samą frajdę jak ja. Cóż bowiem może być ciekawszego do roboty niż dreptanie z małym dwunogiem obijającym się po grzbiecie w 35 stopniowym upale przez godzinę po zakurzonym placu? Tak z perspektywy czasu to nasuwa mi się myśl, że koniowate to jednak są anielsko cierpliwe...

W każdym razie wielu jeźdźców powtarzało, że ich konie to lubią to czy tamto.

Potem podrosłam, trochę lepiej poznałam konie i świat z ich perspektywy. Odkryłam, że plecenie warkoczyków i przymusowe kokardki w ogonku to jednak nie jest szczyt marzeń kochanego Witolda, kuca szetlandzkiego, pardon, Ogiera, którym się kiedyś z przyjaciółką zajmowałyśmy.

Dziś wiem, że największą przyjemnością dla mojego rumaka jest jedzenie. Czasem można dać w długą po łące i walnąć kilka baranów, ale generalnie życie składa się z żarcia, przerwy na skubanie trawy, przeżuwania siana a potem rozglądania się za jedzeniem. Do przyjemności w kategoriach mojego konia można jeszcze zaliczyć: taplanie się w błocie, spanie na walenia na padoku i może czasem, ale to od święta, jakieś czochranko ze swoim człowiekiem.

Wszelka praca w ludzkim rozumieniu jest rumakowi zbędna i dzieli się na kategorie tej bardziej i mniej upierdliwej. Uczenie się sztuczek przy asyście marchewek jest mniej upierdliwe, tak samo jak spacer po lesie. Ćwiczenia na ujeżdżalni i lonża na wypięciu to już kategoria druga, bardziej męcząca i nużąca.

Czy więc konie lubią pracować? Ostatnio myślałam, że nie, że nam się tylko tak wydaje, bo mylimy chęć do pracy z próbą zrealizowania naturalnych instynktów ruchu i poszukiwania pożywienia. Widzimy konia, który rwie się do kłusa na placu i uważamy, że garnie się do roboty, a jego po prostu ten owies w dupę gryzie, którym go właściciel notorycznie przekarmia...

Wczoraj pojechałam do mutantów, nie było mnie prawie tydzień, więc stwierdziłam, że czas najwyższy ruszyć ich zady, bo stare i chore, więc pewnie opoje zastoinowe, zgniłe kopyta, filc na sierści i oesusmaria.

Odskrobałam pobieżnie Trevora i puściłam na plac, tak luzem, nawet bez kantara. Stanęłam na środku i czekam na rozwój sytuacji (normalnie powinna być jedna długa z baranami okraszonymi pierdnięciem, a potem obwąchiwanie kup, tarzanko, poszukiwanie jakiś rachitycznych pozostałości po trawie pod płotem).

Trochę się zdziwiłam, bo mój jakże ukochany rumak grzecznie i systematycznie okrążał mnie kłusem i galopem przez następne 40 minut, zmieniając płynnie kierunki i chody, odpowiadając na prośby zmiany tempa i żywo reagując na wszelkie sugestie z mojej strony. Nawet popracował naturalnie grzbietem i zadem, bez wypięć, linek i ciągłego motywowania...

Najbardziej się jednak zdziwiłam, kiedy sam z siebie, z czystej i nieprzymuszonej woli zaczął kłusować przez cavaletti zostawione na placu przez poprzednią lonżującą. Raz, myślę sobie, nie trafił w ścieżkę między przeszkodami a płotem... ale nie, on tak po kilka razy na każdą nóżkę.

I jak tu tego gamonia nie kochać?

Czy to oznacza, że mój koń jest pracoholikiem? Czy był już tak znudzony stajenną rutyną, że postanowił sam sobie wymyślić zajęcie? Czy chciał mi sprawić przyjemność i wydębić jakąś marchewkę?

Pierwszy powód odpada, to leń patentowany. Drugi- nie sądzę, w tym tygodniu doszedł mu na padok nowy kumpel, więc raczej wrażeń mu nie brakuje. Trzecia przyczyna - to oznaczało by, że koń posiada naiwne teorie umysłu, co w ramach psychologii poznawczej stawia go na poziomie intelektualnym 5 letniego dziecka i daje umiejętność wglądu w stan posiadanej wiedzy, preferencje i osobowość drugiej istoty. Oznaczało by to, że mój koń nie dość że mnie rozpoznaje na tle innych osób, to jeszcze jest w stanie wymyślić, co sprawi mi przyjemność i tą wiedzę wykorzystać. Oznacza to również, że potrafi na podstawie przypuszczeń co do mojej wiedzy opracować skuteczną strategię okłamywania mnie, o co podejrzewałam go już dawno...

Nie wiem która wersja jest prawdziwa... Jest jeszcze czwarte wytłumaczenie, że to zupełny przypadek, ale jak to mawia Gibbs z NCIS - nie ma czegoś takiego jak zbieg okoliczności, szczególnie jeśli powtarza się kilka razy ;)

Także mam genialnego konia... Albo jestem genialnym zaklinaczem, i robię coś nieświadomie. W obu przypadkach nie mam nic przeciwko.






poniedziałek, 20 marca 2017

Mój kumpel Trevor

Pierwszy koń na zmarnowanie... Ale ten mój jest pięknie zmarnowany.

Wiele nadziei pokładałam w tym zwierzaku w chwili gdy połączyła nas ekonomiczna więź właściciela i konia. Wydawało mi się, że dam radę go jakoś ogarnąć, wyplenić złe nawyki, czegoś nauczyć i "przerobić" na wierzchowca do małego sportu.

Częściowo się to udało, Trevor przewiózł mnie przez Brązową i Srebrną odznakę PZJ, zaliczył też ze mną egzamin instruktorski pod okiem surowego Trenera Próchniewicza. Udało nam się pojechać kilka podwórkowych zawodów ujeżdżeniowych, jakichś tam pony gamesów i innych dziwnych wyczynów z kategorii "zrób idiotę z siebie i konia i pokłusuj między kolorowymi pachołkami". 

Jako młoda dziewczyna snułam plany dotyczące treningów i kariery jeźdźca, wymyślałam coraz to nowe patenty, które miały okiełznać tendencję mojego rumaka do uciekania dzikim galopem z pod mojego dupska. Czy coś z tego się udało? No nie wiem... Śmiem wątpić.

Teraz on ma ćwiarę* na karku, ja jestem po trzydziestce. On ma zwyrodnienia stawów i dużo gorszą niż kiedyś wydolność krążeniowo - oddechową, ja mam za to lekką nadwagę i rozwalone na amen kolana. Oboje możemy sobie pomarzyć o zawodach, chyba że akurat gdzieś w okolicy będzie liga paraolimpijska. Pomimo tego, że duet z nas zdrowotnie marny a nasza forma chwilowo nie powala, czuję się ostatnio w temacie mojego jeździectwa spełniona.

Odkryłam, że mój koń jest moim najlepszym kumplem, i mam wrażenie, że ja jestem przez niego traktowana podobnie. Przyjeżdżam do stajni bez planu treningowego, bez oczekiwań i normy do wypracowania. Nie mam mu za złe, jak tego dnia akurat mu się gorzej porusza i nie możemy pojechać w teren. Czasem wsiadam, czasem idziemy gdzieś razem, a sa dni kiedy po prostu siedzimy w boksie i patrzymy sobie głęboko w oczu.





Co się zmieniło? Mój koń otworzył się na mnie, uznał mnie za partnera i członka stada. A ja przestałam traktować go z góry i myśleć w kategoriach: trzeba to, musimy tamto, bez owego ani rusz...

My już nic nie musimy, my sobie po prostu jesteśmy i cieszymy się wspólnymi chwilami. Jak się da z siodła, to super. Jak się nie da, też super.

Do przemyśleń nad naszą relacją skłoniły mnie wpisy znajomej, która posiada równolatkę Trevora. Ostatnio kobyła zaniemogła i prawdopodobnie czeka ją odstawienie od regularnych jazd. To samo przytrafiło się innej znajomej klaczy- Cytadeli i jej właścicielce. U mnie sytuacja wyglądała podobnie zeszłym latem, kiedy Trevor był w kiepskiej kondycji i nie domagał mu grzbiet, też przeszło mi przez myśl, że już na nim nie pojeżdżę.

O ile dla moich znajomych emerytura ich wierzchowców była pewnego rodzaju tragedią (odgrażanie się, że to koniec z jeździectwem, kompulsywne szukanie nowego konia, załamywanie się, że już nigdy na konia nie wsiądą), dla mnie było to naturalną koleją rzeczy, przejściem na inny etap relacji z Trevorem. Nieuchronna ewolucja naszego związku. Inna faza, wcale nie gorsza.

Bo problem ze mną i z moim koniem polega na tym, że ja chyba nie przepadam jakoś strasznie za jeżdżeniem na nim. Oczywiście, fajnie jest poczuć tą wyścigowa maszynę pod tyłkiem, nawet jeśli jest już trochę przyprószona siwizną i troszkę wolniejsza, ale to tylko dodatek. Jazda nie jest dla mnie priorytetem, dla mnie najważniejszy jest Trevor, jako istota, "osoba", mój kumpel. 

Nie przerzucam na niego macierzyńskiego instynktu, nie zastępuje mi on faceta (bo na szczęście mam wspaniałego mężczyznę), nie jest zapchaj dziurą dla jakiejś wielkiej traumy w moim życiu emocjonalnym ani środkiem zastępczym do zaspokajania moich potrzeb. On jest po prostu Koniem, moim kumplem. Uwielbiam go za to jaki jest, a nie za to co mogę na nim robić. Pytam go zawsze: Hej stary, co dziś zbroimy razem? Zamiast wymyślać jaki trening mu tu dziś zaaplikować.

Strasznie żałuje, że takie podejście i taka głębia tej naszej relacji nadeszła dopiero teraz, ale najwidoczniej byłam za młoda i za głupia, żeby w pełni dostrzec przyjaciela w moim koniu. Nigdy nie traktowałam go jak przysłowiowy rower, jednak patrzyłam na naszą przyszłość przez pryzmat tego, co Ja chce, a nie co Razem możemy osiągnąć.
Trochę jak rodzic, który ciąga swoje dziecko po lekcjach pianina, bo podświadomie chciałby wychować go na swój własny ideał. A tu warto się zatrzymać, poczekać i popatrzeć, gdzie ta druga istota drepcze sama z siebie. 

Takie oto przemyślenia przed weekendem... A w weekend do stajni. W planach był teren, ale śnieg z deszczem  w prognozie więc chyba posiedzimy w boksie i pogapimy się w YouTuba :D

*ćwiara - od ćwiartka - w żargonie więziennym 25 lat wyroku

czwartek, 9 marca 2017

Cukiereczek, czyli jak upupić konia

Trochę Gombrowiczem zaleciało, ale tak jakoś pasowało idealnie...

Po świecie krążą historie o zwariowanych starych pannach, żyjących z kilkudziesięcioma kotami, o kobitkach, które z tych czy innych powodów mają psa zamiast dziecka (np. moja znajoma Komórka Macierzysta, która swojego kundelka nie karci za szczekanie pod cudzym oknem, bo to hamuje rozwój jego osobowości...). Moim zdaniem powinna zostać jeszcze stworzona kategoria amazonek, które upupiają swoje konie.

Upupianie koni ma wiele twarzy, zawsze jednak wiąże się z ich uczłowieczeniem, udziecinnieniem i przeświadczeniem właściciela, że jego zwierze jest totalnie specjalnej troski, i tylko on, jego umiłowany właściciel, może zapewnić mu godne warunki życia... No i tylko właściciel wie, czego mu trzeba, najczęściej wie lepiej niż każdy inny, łącznie z wetem i kowalem. Jak wiadomo, w takim przypadkach jeśli zdanie weta nie zgadza się z diagnozą właściciela, należy zmienić weta...

No i mamy przypadki przypadki przeróżne, kolorowe i podłużne. Na szczęście proceder ten oprócz otyłości i totalnego rozpuszczenia kopytnych nie powoduje u nich większych szkód na ciele i umyśle.

Częste przypadki ludzi, którzy odstawiają swoje konie od jakiejkolwiek pracy, bo uważają, że koń już się w życiu napracował (szczególnie całkiem zdrowy i znudzony ciągłym żuciem siana na padoku wałach lat 18, którego aż trzęsie na myśl o spacerze gdziekolwiek poza ogrodzenie), jest po strasznie-niewyobrażalnie-ciężkiej kontuzji i teraz już może tylko odpoczywać do końca swoich dni albo doznał już w życiu tyle złego, że teraz ma prawo do szczęścia...

No właśnie, ale czy konie, których świat ogranicza się do codziennej rutyny : żarcie - padok - boks - żarcie jest na pewno szczęśliwy? A co z dostarczaniem mu bodźców? Co z utrzymywaniem go w dobrej kondycji poprzez zrównoważony trening? Czy na prawdę te 100 metrów między boksem a bramką pastwiska wystarczy na pobudzenie wszystkich układów potrzebnych do życia? Czy może przez to nasze kochanie ich za sam fakt istnienia doprowadzamy do coraz większych schorzeń cywilizacyjnych naszych podopiecznych?

Otyłość, sztywność stawów, problemy z kręgosłupem, brak wydolności oddechowej i krążeniowej, wreszcie marazm, nuda, demencja i depresja. Brzmi jak zestaw 60 latka po karierze za biurkiem a tyczy się niestety naszych prywatnych koni.

Do tego jeszcze totalny brak odporności na zmienność otoczenia, ani fizycznej, ani psychicznej. A to skutek wylizywania przez właściciela boksu do czysta, derkowania co trzy minuty, bo kapuśniaczek pada i dawania suplementów na zaś, bo a nuż widelec coś się mu stanie.

No i ruszanie takich koni... najczęściej człaping na lonży w kantarze przez 20 minut, z czego połowa czasu mija na dogadaniu się w którą stronę biegamy... Bez galopu oczywiście, bo jeszcze się zmęczy!

No i to cudowne podejście: jak kiedyś był chory, to ja mu obiecałam, że on się już więcej nie zmęczy w życiu... dlatego jeżdżę na luźnej wodzy do lasu, daje mu łazić jak chce i paść się na podciągniętym popręgu, potem się płoszyć i popierdalać na oślep po dziurach.... na pewno sobie nic nie zrobi, bo przecież sam wybiera ścieżkę, ja go nie przymuszam. Potem ruszam kłusem, ale muszę wisieć na ryju całą sobą, bo z mojego rumaka aż kipi energia i cieknie uszami... ale nie pojadę galopem, bo się wtedy spoci, a on się nie może spocić, bo ja mu obiecałam...

No kurde absurd. Koń najpierw się wlecze nie angażując zadu, więc cały ciężar szacownej amazonki wali mu po kręgosłupie. Rozgrzewki w zasadzie nie ma, bo co to za rozciągnięcie i praca, jak konisko lezie ogarnięte niczym osiedlowy pijak po pierwsze poranne piwo, potykając się o wszystko i wlekąc kopytami po ziemi. Potem rusza kłusem, cały spięty jak scyzoryk, walcząc z kontaktem i wywalając swojego jeźdźca w kosmos. Nawet nie chcę sobie wyobrażać co się wtedy dzieje z jego plecami...

Ale jak wiadomo, cukiereczek nie może się zmęczyć, bo taką ma wieczystą umowę z właścicielką...

Ja za to męczę swoje konie makabrycznie, bo lonżuje je bezlitośnie na różnych szatańskich wypięciach i doprowadzam do spienienia na szyi i klacie... Bez cienia współczucia każę im kicać przez cavaletti, siodłam i jeżdżę do lasu wymagając skupienia i podporządkowania. Nie pozwalam również na swobodne zachowanie konia, karcąc za gryzienie, kopanie, wyrywanie się, dreptanie w miejscu i inne naturalne odruchy biednego stłamszonego zwierzęcia. Dodatkowo narażam je na stres przedstawiając im inne gatunki zwierząt, ciągając po nieznanych terenach, zakładając dziwne przedmioty na głowy i generalnie narażając na straszny stres...

Przez takie straszne podejście mój 25 letni wałach bez problemu rusza ze mną na 30 kilometrowy rajd, startuje w podwórkowych zawodach i cieszy się całkiem dobrym zdrowiem. Natomiast kobyła "z której nic już na pewno nie będzie, bo ona się zabije o własne nogi" właśnie zaczęła samodzielnie zmieniać nogi w galopie, przestała się potykać i jest w trakcie zabudowywania swojego szkieletu mięśniami.

Jestem zła, nie kocham swoich koni. Katuje je i męczę.... Ciekawe tylko, czyje konie są w ogólnym rozrachunku szczęśliwsze...

Biedny i zmaltretowany po treningu Trevor...

czwartek, 2 marca 2017

"Skończyła Ci się ta kasza gryczana dla konia..." - absurdy jeździectwa cz.2

Dawno, dawno temu, gdy staliśmy z Trevorem w odległej stajni, zadzwonił do mnie telefon.
Z przerażeniem stwierdziłam, że to stajenny, a jak wiadomo, jak dzwoni stajenny, to coś zazwyczaj jest nie tak. No i już w myślach wyliczam: kolka? złamana noga? pokopał się? rozwalił drzwi i ma rozchlastaną klatę? 

Odzywa się w telefonie głos: - Ej, skończyła Ci się ta kasza gryczana, co ją mamy dawać Trevorowi...
Ulga, nic mu się nie stało. Ale jaka u licha kasza gryczana? Przecież ja nie karmię konia kaszą...
Dopiero po chwili wpadłam na to, że stajennemu chodzi o wysłodki buraczane, które faktycznie po namoczeniu wyglądają trochę jak rozgotowana kasza gryczana...

Ostatnio na rynku jeździeckim pojawiła się moda na szkolenia z zakresu żywienia koni. Mamy więc warsztaty i wykłady z mega specjalistami z dziedziny dietetyki kopytnych, którzy za odpowiednią opłatą nam wyłuszczą, czym i jak mamy karmić naszego konia. Ja tam do tego podchodzę sceptycznie. Jak to powiedział starej daty trener na kursie instruktorskim a później potwierdził mój drugi mentor z dziedziny hodowli koni - trawa dobra na wszystko. A jak nie ma trawy to dopiero należy się zacząć martwić.

Wracając do szkoleń, sama nie byłam, ale mam trochę doświadczeń zebranych od tych, co byli. Uczestnikami zazwyczaj są młode, narwane panienki, które chcą być potem trenerami osobistymi swoich koni alla Chodakowska czy inna Lewandowska. No i się zaczyna:

1. Konie nie powinny jeść z ziemi, bo na ziemi jest brudno. Wszelkie żarcie powinno być podawane z siatek, żłobów lub innych specjalistycznych misek za habernaście milionów z tego czy innego sklepu. Oczywiście musimy pamiętać o bezpieczeństwie i wieszać siatki wystarczająco wysoko, by konik nie włożył w nie nogi...

Serio? A potem dziwimy się, że nasze kopytne mają odwrotny grzbiet i jelenią szyję... Tak na chłopski rozum - czy konie na stepach mają siatki na siano? A może inaczej to ujmę i bardziej obrazowo - jak wygląda szyja i grzbiet żyrafy, która żywi się listkami z drzew a nie trawą na ziemi? Czy na pewno chcemy, aby tak właśnie były zbudowane nasze konie? No i jeszcze jedno, z brudu jeszcze nikt nie umarł, a z głodu a i owszem. Jak koń raz na jakiś czas pochłonie trochę kurzu, to mu nic nie odpadnie. Po to ma obśliniony ryjek i flegmę w nosie, żeby to wszystko ładnie odfiltrować a potem parskając na powitanie, zainstalować cały ten syf na naszych świeżo upranych kurtkach albo umytych włosach. Natura już to dobrze przemyślała :)

2. Wszelkie pasze granulowane można podawać na sucho. Jako że wysłodki buraczane też są granulowane, to można je dawać na sucho, tak jak granulaty, witaminy i trawokulki....

Znacie mało humanitarny sposób na pozbycie się myszy z paszarni? Wystarczy rozsypać trochę wysłodków na podłodze. Myszy to wcinają, potem zaczyna je suszyć więc idą napić się wody... No i zjedzone wysłodki pod wpływem wody zaczynają zwiększać swoją objętość... czasem ponad 6-ciokrotnie. No i mysz nie jest w stanie się tak mocno rozciągnąć więc jej powłoki ulegają dezintegracji. 

To samo dzieje się z końmi, którego skarmimy suchymi wysłodkami. Tyle że koń nie pęka, a dostaje kolki i w cierpieniu umiera. Koniec pieśni. Wysłodki zawsze na mokro i zawsze moczone dłuższy czas. Wysłodki są tanie, są efektywne w tuczeniu koni, ale w nieodpowiednich rękach mogą być NIEBEZPIECZNE. Dlatego właśnie ja wolę trochę dopłacić i stosować trawokulki, które faktycznie można stosować na sucho, bo nie pęcznieją a jedynie się rozpadają. 

3. Koń musi jeść owies, bo inaczej będzie głodny i schudnie.
Na tej samej zasadzie dziecko powinno pić kawę, bo się nie dobudzi rano. I koniecznie żreć 4 500 kalorii dziennie, jak sportowiec albo żołnierz na froncie. Moim skromnym zdaniem konia dokarmiamy owsem w momencie, kiedy ma on wzmożone zapotrzebowanie na energię. W zimę, kiedy musi dogrzać ciałko, w czasie treningu albo pracy. Owies sam w sobie to zło. Owies to szybko uwalniana, bardzo duża dawka energii, która jeśli nie zostanie spalona przez machanie nogami, to uwalnia się przez durne pomysły. 
Za duża ilość owsa "grzeje" mózg konia i powoduje, że staje się on nadpobudliwy, drażliwy, złośliwy i nieprzewidywalny. Często taki stan jest mylony z posiadaniem przez wierzchowca energii do pracy. Tylko co to za praca, jeśli przed treningiem musimy konia przegonić na lonży przez 30 min, żeby w ogóle zbliżyć się do niego z siodłem? A podczas samej jazdy modlimy się o przetrwanie na końskim grzbiecie i z lękiem odbieramy każde skrzypnięcie bramki czy głośniejsze pierdnięcie innego konia, bo wszystko może wywołać nagły atak pierdolca u naszego rumaka.

Owies - tak, ale z głową. A cała miarka (ok. litr) owsa trzy razy dziennie dla konie niepracującego - zdecydowane nie. Konie niepracujące mogą spokojnie żyć bez owsa, jeśli zastąpimy je granulatem, jakimś muslie, jęczmieniem, kukurydzą, czymkolwiek innymi w sensowych proporcjach. Mogą też "towarzysko" dostawać garść lub 1/4 miarki na posiłek, co by im smutno nie było, że kumpel obok żre, a on nie. I nie mamy problemów z elektrycznością naszego rumaka, możemy więc spokojnie na niego wsiadać nie spisując każdorazowo własnego testamentu. On spokojniejszy, my spokojniejsi - wszyscy wygrywają na takim układzie.

Wspierając się na naszym przykładzie, idzie wiosna i temperatura rzadko spada poniżej zera. Z szalonej 1,5 miarki na dzień dla moich koni zejdę pewnie na 1 miarkę albo i 3/4 dopóki nie będę mogła na nie wsiadać przynajmniej 4 razy w tygodniu i sensownie trenować ( przez trening rozumiem teren 1,5 godziny z galopami, z którego koń wraca mocno wybiegany albo godzina na placu z ćwiczeniami w ustawieniu, na drogach, a nie potupanie 30 minut stępokłusem w kółko na luźnej wodzy).

A na koniec taki oto Trevor patrzący z politowaniem na niektórych ludziów...


środa, 22 lutego 2017

Daily Mutant News

Także wiosna. Śniegi stopniały, błoto nastało, choć jak na tą porę roku to w naszej stajni i tak jest w miarę sucho.

Temperatury powoli zaczynają oscylować wokół 5 stopni na plusie, więc o ile nie pada i nie wieje jak potępione, to Mutanty chodzą bez derek.
Bycie na golasa ma swoje dobre i złe strony... choć w sumie to z ich punktu widzenia to ma same dobre strony... Bez derki koniska się nie wycierają na wystających elementach ciała, sierść ma więcej miejsca, skóra odpoczywa i generalnie się zwierze wygodniej czuje.
Bez derki można się również porządnie wytarzać, dając niezapomniane chwile ze szczotką i toną piachu w zębach swojemu człowiekowi.

W tarzaniu się mistrzem jest kolega T., choć muszę przyznać, że koleżanka N. zaczyna mu w tym wyścigu deptać po piętach. W efekcie mam dwa pięknie upaprane gniadosze z jakże zadowolonymi pyskami.

Wiosna niesie za sobą tez inne zjawiska, często związane z odejściem wszechobecnej ślizgawki - konie dostają popierdla. W sumie nie wiadomo co i kiedy wywołuje atak nagłego biegania w koło i walenia baranów co takt. Na szczęście księżniczka ostatnio ogranicza się do biegania bez brykania, więc mniej boje się, że się dziewczę o własne nogi pozabija. Trevor natomiast nadrabia za nich oboje, udowadniając, że poziom rozciągnięcia jego grzbietu jest nadal na wysokim poziomie... Sama bym chciała tak wysoko umieć zadrzeć nogi...

I tak, przy akompaniamencie kwików i z efektami specjalnymi pod postacią śmigającego nad głową błota, powoli wdrażamy się do pracy po zimowej przerwie... Wiosenne zakupy powoli spływają do nas z internetów, więc pewnie koło marca zaczniemy na serio coś robić z kopytnymi.

A teraz to tak piąte przez dziesiąte i plan na wybieganie futer po zimie. A uwierzcie, bardzo im to wybieganie potrzebne...




czwartek, 16 lutego 2017

Dembowanie i czapsy - lapsusy językowe, które doprowadzają mnie do szału

Wiadomo, każda grupa ma swój specyficzny język. W świecie jeździeckim jest to mieszanka terminologii specjalistycznej z różnymi onomatopejami, które opisują zachowanie naszych dzielnych rumaków. Rozmawiający ze sobą koniarze potrafią dzięki swojemu slangowi przysporzyć wiele radości osobom postronnym...
"Lecę kłusem, a on mi nagle zaczął takim świńskim truchtem tuptać, pojechałam go więc mocniej od tyłu, żeby zad podstawił i się ogarnął grzbietem, a on mi wtedy baran, baran i petarda..."
...tjaa...

Najbardziej mi się jednak podoba jak ludzie z poza środowiska próbują zrozumieć nasze skróty myślowe z kategorii: "odkąd zaczęłam pracować więcej w niskim ustawieniu koń zaczął być bardziej przepuszczalny i czuje większą łączność między zadem a pyskiem..." Acha... wszystko jasne.

Są jednak pewne terminy, które niczym wrzód na dupie wlazły w jeździecki świat i nie można ich za nic wyplenić. Irytują mnie one i doprowadzają do stanu latania powieki i pękania żyłek w oku. Wynikają najczęściej z lenistwa, czasem z głupoty. No i z upadającego na łeb na szyję poziomu polskich instruktorów jeździectwa.

1. Dembowanie

Jak słyszę, że komuś (najczęściej jakiejś bardzo doświadczonej nastoletniej amazonce, która dzierżawi konia od kilku miesięcy, a wcześniej jeździła w szkółce, ale się zna bo ma czaprak Eskadrona!) koń zadembował w terenie, to mnie szlag trafia. Zadembował czyli co? Stanął na polance i zaczął sadzić młode Dęby? Zdębiał, próbując dociec, o co chodzi jeźdźcowi, który wydaje sprzeczne komendy? A jak jedna czy druga się chwali, że jej rumak dembuje na komendę, to ja już całkiem głupieje.

Rozumiem, chodzi o stawanie dęba, inaczej nazywane wspinaniem się.  Czasem w starych środowiskach mówiło się, że koń wywalił świecę, ale dawno u nikogo nie słyszałam już tego określenia. Teraz wszystkie konie dembują. I jeszcze to em... no normalnie w świecie tych dziewczynek same demby rosną.

Zdębiałam...

www.wroclaw.pl

2. Czapsy

No czapsy założyłam, takie ładne, ze skóry licowej, idealnie pasują do moich nowych sztybletów Horze...
No nie. To nie są czapsy. To co się zakłada na łydkę jako komplet do SZTYBLETÓW (krótkie buty do jazdy) to są SZTYLPY do cholery, a nie żadne czapsy. Czapsy natomiast to takie "dodatkowe spodnie" montowane do paska ochraniacze używane najczęściej w Ameryce i krajach iberyjskich. O ile sztylpy mają za zadanie ochronić naszą łydkę przed przyszczypywaniem przez puśliska podczas jazdy, to czapsy chronią nasze spodnie przed pobrudzeniem o spocone boki konia oraz sprawdzają się świetnie jako warstwa przeciwdeszczowa i przeciwwiatrowa podczas długich rajdów i pracy z konia. Czapsy najbardziej przypominają spodnie kowala, sztylpy natomiast to takie dopasowane do łydki stuptuty albo cholewka od oficerek bez buta.

 To są SZTYLPY do SZTYBLETÓW

Znalezione obrazy dla zapytania czapsy
picador24.pl



To są CZAPSY

You can buy these chaps or chinks through the Tack Ranch online catalog
http://activerain.com


Jakie inne pomyłki językowe znacie z jeździeckiego półświatka?

wtorek, 14 lutego 2017

Rozrywki padokowe

Zastanawialiście się kiedyś jak konie zabijają czas kwitnąc kilka godzin na padoku? Wiadomo, część tego czasu spędzają na pochłanianiu siana, które się im na ten padok wrzuca. Czasem łażą, szukając przysłowiowej dziury w całym, co często owocuje znalezieniem dziury w ogrodzeniu. Mój książę czasem na padoku wywala się bykiem i jęcząc jakby zdychał ucina sobie drzemkę, przyprawiając obsługę stajni o zawał serca (Łolaboga, on zdycha, on ma kolke, Rattuuunku!!!)



Część zacnych rumaków spędza swój czas na rozmyślaniach i rozkminach, jak się tu pozbyć tej obciachowej różowej derki, w która mnie pańcia przystroiła. W zależności od skomplikowania zapięć oraz talentu destrukcyjnego osobnika zajmuje im to więcej lub mniej czasu... Na szczęście oba gniade mutanty są z tych bardziej szanujących gustowne wdzianka, więc o ile coś samo z dupy nie zjedzie, to raczej się nie rozbierają.

Niektóre, co bardziej zdenerwowane koniowate, neurotycznie wyczekują. Rano drepczą w boksie, bo już powinno być śniadanie. Jak tylko zjedzą, to już drepczą, bo wyjść na padok. Jak wyjdą, to drepczą przy bramce, bo siano. Dostaną siano, najczęściej skubną trochę i już dreptanie powraca, bo na pewno to czas na powrót do stajni i obiad... I tak wydreptują ścieżki i dziury, zatracając się w ciągłym oczekiwaniu na coś, co ma się zdarzyć i nie zauważają tego, co się dzieje... Księżniczka tak miała, ale po zmianie proporcji owsa i innych zbóż w diecie jej przeszło. Na szczęście... Bo bym ją chyba na Hydroksyzynie trzymała...

W okresie letnim jest więcej zajęć. Można zjadać trawę, można łazić i obgryzać krzaczki oraz drzewka, barwiąc sobie przy tym paszcze i ozór w różne kolory tęczy. Czasem można się pooganiać od owadów, bywa że drzema się w stadzie zbitym w kupę i omiatającym się nawzajem ogonami.

Przy odrobinie szczęścia i obecności stawu na padoku można do niego wleźć i konsumować trzcinę, co Trevorowi również całkiem dobrze w poprzedniej lokacji wychodziło. A ja się potem zastanawiałam, czemu mój koń zalatuje zdechłą żabą...

Są jeszcze padokowe zabawy między kopytnymi.

Najpopularniejsza jest chyba zabawa w kantarki, polegająca na ciąganiu się za odstające paski, mamlaniu swoich kantarów nawzajem i generalnie działaniom zmierzającym do zmotywowania właścicieli do kolejnych zakupów w sklepach jeździeckich. W kantarki bawią się najczęściej młode konie, bo je chyba zęby jakoś nadmiernie swędzą. Efekt tej zabawy, oprócz oczywiście rozwalonego sprzętu, może być dość nieprzyjemny i zaskakujący - koń przy próbie prowadzenia za kantar bez uwiązu będzie się wyrywał. Tak niestety ma mój Książę, maltretowany zabawowym podejściem swojego młodszego kumpla z padoku.

Odmianą zabawy w kantarki jest zabawa w derki, czyli destrukcja wyższego poziomu. W ruch idą wtedy zęby zaczepiając o wszelkie sprzączki i paski w celu sprawdzenia solidności wykonania. Największą nagrodą jest oczywiście zdjęcie długiego skalpu z części grzbietowej derki, albo rozmontowanie zapięcia tak, aby kumplowi dera zjechała cała na klatę. Przy następnym kroku nieszczęśnik w nią włazi kopytami, słychać smutne trrrrrrrrr i już pańcia jest szczuplejsza o kilka stów... Ach ta końska kreatywność...

zdjęcie z internetów
Do końskich rozrywek zaliczają się tez wszelkie gry taktyczne polegające na zaganianiu się nawzajem w dziwne miejsca, kwiczeniu, kopaniu w przestrzeń i znów bieganiu bez celu. Oczywiście kopaniny mogą oznaczać nieporozumienia w stadach, zazwyczaj dzieje się tak przy dołączaniu nowych członków do ekipy, jednak wśród starych znajomych najczęściej to świetna zabawa wywołująca u nadwrażliwych właścicielek zawały serca (ku uciesze ich rumaków).

Fajnie jest na padoku, jak przez przypadek zawita na nim pies... albo dzik... najlepiej jednak kucyk z kwatery obok. Wtedy kwiczenia i biegania nie ma końca a koniowate mają rozrywkę na długie... 15 minut. Ależ jest wesoło tak poganiać jakiś mały obiekt prychając przy tym groźnie i łypiąc okiem. Gorzej jak obiekt okaże się na koniec naprawdę niebezpieczną plastikowa torebką niesioną przez wiatr.. wtedy należy uciekać taranując ogrodzenia, ludzi i wszystko po drodze. Nigdy bowiem nie wiadomo, do czego zdolna jest taka torebka...









czwartek, 2 lutego 2017

Końskie bliźniaki

Posiadanie dwóch koni wymaga pewnych specyficznych umiejętności obsługowych, których posiadacze rumaków - jedynaków nie są zmuszeni trenować.
Pomijam myślenie w kategorii włochatych bliźniąt, co oznacza miedzy innymi podwójne koszty paszy, o połowę krótsze okresy na które starczają witaminy i generalnie myślenie razy 2 o wszystkim, co związane z naszymi zwierzakami. Jeszcze pół biedy, jak oba nasze konie są przynajmniej zbliżonego pokroju, bo wtedy zawsze jakoś można z jednego na drugiego derkę czy ochraniacze przerzucić... Gorzej, jak jedno przypomina żyrafę a drugiemu bliżej jest do spasionego hipcia...

Zaczynając od kwestii najbardziej pragmatycznych, mając dwa konie na pobycie w stajni schodzi ci na początku 3 razy więcej czasu. Nie wiem na czym to polega, ale zawsze tak się dzieje. Ilość kursów między siodlarnią, paszarnią, padokiem, ujeżdżalnią a boksami nagle zaczyna być makabrycznie wysoka, nogi włażą w przysłowiową dupę od ciągłego dreptania z ogłowiami, uwiązami, czaprakami i wiaderkami. Dopóki posiadacz dwóch koni nie ogarnie umiejętności samo-juczenia na poziomie master ( czyli żonglerki dwoma skrzynkami, pękiem wszelkich sznurków, siodłem pod pachą, batem w zębach a na to wszystko derka na łbie zasłaniająca drogę), przygotowanie się do jazdy czy treningu trwa w nieskończoność. Można oczywiście robić "po bożemu" czyli najpierw jeden nieszczęśnik od a do z, a potem drugi... ale zegar tyka, człowiek po pracy, serio się odechciewa.

Tak więc optymalizacja procesu - oba konie są czyszczone na raz i wstępnie podrychtowane do roboty. Potem następuje zwolnienie systemu maszyny losującej i jeden z nich idzie do roboty, w trakcie której drugi czeka spokojnie na swoją kolej. Szybki numerek z siodła albo 40 minut sesji z lonżą i podmianka konia. Na szczęście ochraniacze/owijki są już na nogach, więc trzeba tylko osiodłać albo zaplątać wypięcia i gotowe. Druga tura i do stajni.

Potem zostaje tylko poodnosić tony sprzętu, wytrzepać 8 ochraniaczy, porozkładać czapraki i pomyć wędzidła. Jeśli myślisz, że to koniec, grubo się mylisz. Czeka cię jeszcze przygotowanie towarzystwu jedzonka na ciepło (bo inaczej zabiją cię wzrokiem wystając z boksu z ryjami pełnymi wyrzutu), porozdzielanie suplementów do dwóch kompletów pojemniczków na każdy dzień tygodnia i, już dla swojego czystego sumienia, sprawdzenie boksów, soli, żłobów, ściółki i innych dupereli w pokoikach twoich rumaków.

Po kilku miesiącach takiego biegania na dwa fronty człowiek zaczyna kombinować, jak tu jeszcze bardziej skrócić czas przeznaczony na te podwójne treningi i rodzą się różne poronione pomysły...
Jazda w parówce, czyli z drugim koniem-luzakiem na uwiązie, spacery z dwoma końmi i te radosne chwile, kiedy jeden właśnie postanawia coś poniuchać, a drugi koniecznie już musi odkłusować w inną stronę, wspólne przeganianie, lonże na dwie ręce i inne patenty oszczędzające czas. Pomijając różne problemy, konie, tak samo jak i psy, lepiej chowają się w kilka sztuk. Stado na padoku sobie, ale taki stabilny wpółtowarzysz niedoli, na dobre i na złe, pod tym samym człowiekiem, to co innego. Moje gniade nigdy nie chodziły na tym samym padoku, rzadko jeżdżą razem w teren, dopiero od 2 miesięcy stoją obok siebie w stajni, a jednak żyć bez siebie nie mogą, i jak tylko jedno odejdzie, to się drugiemu alarm wokalny włącza. Takie się z nich bliźnięta syjamskie zrobiły...